|
Anna Chabior z d. Zachorowska
Smutna majowa pani
Ulica Polanki była w latach 50. aleją zakochanych. Nic dziwnego. Przylegała do starego lasu z jednej strony. Tej, przy której niewiele się działo, bo od Poleskich do szpitala wojskowego niewiele tam było zabudowań. Ot, tzw. tereny zielone. Naprawdę zielone, bo gęsto porośnięte bujnymi zaroślami i starymi lipami. Od każdej wczesnej wiosny aż do jesieni trwał tu nieustający świergot i spotęgowany wrzask wydobywający się z chyba miliona ptasich gardeł. O każdej porze dnia ta nie cichnąca nigdy impreza toczyła się obok odgłosów ludzkiego życia, które także upływało pod tym samym niebem w rytmie czynności niebagatelnych, bo ściśle przylegających do koniecznych przecież pogawędek sąsiadek, mijających się z siatkami zakupów, cmokania woźniców batem popędzających konie zaprzężone do furmanek, krzyków dzieciaków bawiących się w skakanki, berka, klasy, w chłopa, komórki do wynajęcia, w wojnę, w chowanego, w klipę i palanta, że więcej nie wspomnę. Wśród nich wyróżniały się: Prrr! Hetta wio!Wio! Motylku, motylku, skocz do koła raz ,dwa, trzy…, skucha!, Nie zamazuj! Hanka znowu skusiła!, Hania, Basia, Krzysio do domu!
Wszystko cichło wieczorami i wtedy to wyraźniejszy stawał się tętent kopyt końskich na brukowanej ulicy, ustawał wróbli i jaskółczy jazgot, a na scenie pojawiali się nowi artyści – słowiki, kukułki, którym akompaniował szmer strumyka, wypływającego z lasu na linii naszego ogrodu. Wtórowały im żaby zamieszkujące las bambusa chińskiego, równe porastającego brzeg strumienia. Aktywizował się też o tej porze potężnie zbudowany czarno – biały elegant, Kiciuś, zbiegający zwinnie po konarach jabłonki w zieloną toń ogromnego, wiecznie zarośniętego ogrodu, pełnego grządek i owocowych drzew. Kiedy zdarzała się smętna, dżdżysta pogoda, słychać było jeszcze buczki i syreny okrętowe oraz, ukochany przez Hanię, gwizd pędzących lokomotyw na parę.
Tego gorącego dnia, bo wtedy maje bywały podobne do lata w pełni, po drugiej stronie ulicy, w części przylegającej do posesji „poprawczaków”, co i raz pojawiała się samotna dziewczyna ubrana w śliczną rozkloszowaną i na krochmal postawioną sukienką. Zwróciła uwagę małej chyba pięcio- lub sześcioletniej Hani, która przyglądała się z upodobaniem tej morelowej ślicznej sukience i zastanawiała, dlaczego tak piękna pani była bardzo smutna. Dlaczego chodzi tam i z powrotem i tak w kólko. Mijały ją liczne, przechadzające się pod rękę lub objęte pary młodych państwa. Zakochani panowie najczęściej paradowali w garniturach i pod krawatem, chyba dla podkreślenia rangi randek, niektórzy w wiatrówkach i trampkach. Dziewczyny i chłopcy śmiali się głośno, spoglądali sobie w oczy, nie martwiąc o to, czy trzeba patrzeć pod nogi. Słusznie, bo ulica była gładka jak stół, wydeptana przykładnie przez wiele wieków i do tego niezbyt często uczęszczana, zwłaszcza pod płotem naprzeciw naszej kamienicy.
Czujne oko małej obserwatorki dostrzegło, że w pewnym momencie młoda pani przytrzymuje się płotu i osuwa na ziemię. Pędem pobiegłam po tatę, który natychmiast zareagował. I oto z orszakiem dzieci wprowadził bladą panienkę do mieszkania, położył na tapczanie i poił wodą. Potem dzieci musiały zająć się sobą i zapomnieć o normalnej kolacji o zwykłej porze i rutynowym myciu przed snem.
Rodzice zadawali pytania, z przejęciem radzili, jak ma o siebie zadbać. Po zjedzonej w naszym gronie kolacji dziewczyna zniknęła zaróżowiona, ale nadal smutna. Pogłaskała mnie na pożegnanie. Chyba zostawił ją chłopak, a miała mu powiedzieć coś bardzo ważnego… Pod naszym spokojnym dachem zdarzały się czasem sytuacje, gdy trzeba było komuś pomóc, ale nigdy nie była to zakochana i samotna pani.
Dziś Hania ma 65 lat i planuje opowiedzieć swoim wnuczkom o własnym dzieciństwie na ulicy pod oliwskim lasem. A czy to wiadomo, czy będzie na to inna okazja?
Szczecin, 6 sierpnia 2015 r.
| |