|
Anna Chabior z d. Zachorowska
Rozgrzewanie pana Szyszki
Zimy dzieciństwa Hani były bardzo śnieżne i mroźne. Wtedy na dwór wychodziło się jednorazowo i na niezbyt długo, bo po przemoczeniu wełnianych rękawic, dzianych rajtuzów, i czapek, człowiek nadawał się jedynie do wysuszenia przy kaloryferze, jeśli ten grzał lub pod kołdrą, jeśli znowu lokatorom nie udało się zakupić przydziałowego koksu. Taki malec, siłą przymuszony przez mamę do powrotu, rozcierał rączki i palce u nóg, a nawet moczył je w miednicy napełnionej gorącą wodą. Nadawał się też do napełnienia gorącą kawą zbożową i do patrzenia przez szyby, które calusieńkie mróz wymalował w przebogate widoki paprotne, drzewne, liściaste, jak z bajki. Wtedy językiem topiło się fragmenty tych obrazów, by znaleźć widok prawdziwy, na ulicę. Przejeżdżające furmanki toczyły się bezgłośnie po ośnieżonej brukowanej jezdni, która, pokryta grubą warstwą śniegu, stawała się miękkim dywanem, tłumiącym każdy dźwięk. Kopyta końskie czyniły w nim wyrwy i w ten sposób zaznaczały, że koń musi pracować w każdą pogodę. Czasem woźnica okrywał grzbiet konia kocem, suknem lub jakąś grubą derką, która leżała na nim jak przyklejona i cała parowała na znak, że koń pod spodem mocno się poci. Spod jego chrapów unosiły się i rozwiewały na boki kłęby pary. Czasem widywało się wielkie sanie, czyli pojazdy na płozach, ciągnięte przez dwójkę koni. Furman zawsze był zaopatrzony w bat, na którego trzonku najczęściej Hania widywała zawiązaną czerwoną kokardkę. Może na odczynienie uroków? Ciekawe, że taką samą kokardkę lub pomponik miał koń przy uździe w okolicach skroni. Podobnie czynią do dziś niektóre bardzo troskliwe mamy lub babcie, wiążąc w wózeczkach niemowlęcych takie czerwone „ochraniacze” przed złym okiem, tak na wszelki wypadek, choć wcale nie są przesądne. Ani trochę.
Wtedy nie miało się kilku par rękawic, więcej niż jeden szalików i czapeczek, rajtuzów i kamaszy, do których niezbędne też były grube wełniane skarpety aż do kolan. W przyodziewku, składającym się z grubego paltka na watolinie, trzeba się było sporo namachać, aby zbudować porządne tunele z zasp, które aż do naszych piersi pokrywały chodniki. Dzieci były aż sztywne z nadmiaru warstw, chroniących od zimna. Sprzątacze ulic szerokimi drewnianymi łopatami odgarniali na boki zwały śniegu, jeśli wcześniej żwawe dzieciaki nie wykorzystały, według swego upodobania, z tego białego daru niebios. Kiedy znalazło się pod drzewem zamarzniętego ptaszka, niosło się go do domu, by ożył na kaloryferze. Jeśli się to nie udało, wyprawialiśmy mu pogrzeb w ogródku pod jabłonką, kładąc na miękuchnej pierzynce z waty w pudełku po ampułkach. Na wiosnę trzeba było wszystko powtórzyć, kiedy śniegi odpłynęły do morza.
Hania, która była mistrzynią w obserwowaniu świata, zapamiętała jeszcze i to, że w zimowe zawieruchy, kiedy zaśnieżoną ulicą na rowerze przejeżdżał pan Szyszko, palacz kotłowy ze szpitala wojskowego, ale też po drodze podrzucający koksu i do naszego pieca, w określone godziny, tata wychodził mu naprzeciw, wołając: - Panie Szyszko, wstąp pan na rozgrzewkę! Wchodził chłopina, otrzepując śnieg z nogawek spiętych agrafkami, tupiąc niemiłosiernie. Zdejmował czapkę z daszkiem i nausznikami, pod którą miał dodatkowy szalik chroniący uszy i oddech na siarczystym mrozie i w dzień, i w nocy. Taka służba! Taka praca! Ale, jak mu się udawało pedałować na rowerze po śniegu, tego nigdy nie pojęłam.
Tata prędko zagotowywał wodę na herbatę, parzył ją w imbryku, a potem nalewał do wielkiego kubasa w kwiatki. Kiedy ją posłodził, … dolewał z karafki ze spirytusem to coś, co było na rozgrzewkę. Do tego kroił chleb i jeśli znalazł coś więcej, był to „chleb z okładem”, jak mówili rodzice. Gromadziliśmy się w kuchni przy stole, przy którym pan Szyszko, jedząc i popijając wzbogaconą herbatę, opowiadał, jak było w… Kozielsku,, dokąd trafił wraz z polskimi oficerami rozstrzelanymi potem przez Sowietów w kwietniu 1940 r. w Katyniu. Udało mu się stamtąd uciec, bo był malutki i zwinny, i… miał szczęście, że nie dostrzeżono jego zniknięcia. Tata, po wyjściu pana Szyszki, wziął nas na bok i głośnym szeptem, bo ściany mają uszy, zabronił, zakazał, byśmy kiedykolwiek i gdziekolwiek użyli słowa KATYŃ. A jeśli nie usłuchamy, to przyjdą po niego i może już stracimy tatę na zawsze.
Ciekawe wszystkiego dzieci nie powinny słuchać niektórych opowieści dorosłych w czasach takich, jak tamte, bo stać się to mogło przyczyną wielkiego nieszczęścia. Ich naiwność i prawdomówność, wiara w dobro przynosiła niekiedy ból i rozstanie na zawsze… Były takie przypadki w rodzinach koleżanek i kolegów. Tak więc po raz pierwszy w główce małej Hani pojawił się lęk o tatę i przenigdy słowa KATYŃ nie użyła w obecności obcych osób. Niewinne dzieciństwo przeszywa niekiedy ojcowski groźny ton i wbija w ziemię, przygważdża do niej, nieznany dotąd, nie wróżący niczego dobrego wzrok. Wtedy tylko wzięcie wystraszonego dziecka na kolana, pogłaskanie po główce, przywraca stan spokoju i ufności, że nic złego stać się nie może. Drżące ze strachu o tatę lub mamę serduszko Hani jeszcze niejeden raz truchlało, gdy, już w szkole, podawano jej wiedzę z historii Polski. Wiedzę inną, niż ta, wyniesiona z domu.
A pan Szyszko? Pewno jeździ teraz na podniebnym rowerze i dogląda sobie spokojnie, bez potrzeby rozgrzewania się przy naszym stole, zegarów słonecznych, które same regulują stopień nasilenia ciepła, posyłanego na Ziemię każdej zimy. I jest mu na pewno zawsze tak, jak trzeba.
I o tym też trzeba wam wiedzieć, moje maluchy, że wasza babcia żyła w tzw. ciekawych czasach, powojennych, kiedy brakowało dorosłym i dzieciom wszystkiego. Mamy i ojcowie dokonywali cudów, by nas nakarmić i ubrać. Wpajali też mądrość życia opartą na Dekalogu, w której wszystko było jasne i oczywiste. Nie istniały w niej prawdy względne, które można było nagiąć, by dobrze na nich wyjść. Oczywiście, że byli też inaczej myślący, ale nie o nich wam opowiadam. W moim domu rodzinnym na co dzień okazywało się uczciwym ludziom szacunek, dając najlepszy przykład Hani, Basi i Krzysiowi na całe ich dorosłe życie.
Szczecin, 7 sierpnia 2015 r.
| |