|
Anna Chabior z d. Zachorowska
Pan Anslik czyli wielki pożytek z małej Hani
W niewielu domach widziałam tyle książek, ile zgromadzili rodzice, a szczególnie tata, bo to on się specjalizował w nieustannym odwiedzaniu księgarń i antykwariatów, z których nigdy nie wychodził z pustymi rękami. W pięknej starodawnej szafie myśliwskiej, przerobionej na biblioteczkę, mieściło się wiele półek, ale dla taty było ich za mało, bo utykał swoje nowe nabytki nawet z tyłu, za tymi ustawionymi od frontu. Jasna sprawa, że jego niecny plan polegał na ukrywaniu tych nowości przed mamą, która musiała z jednej marnej pensji utrzymać ten cały dom i wydatki na towar luksusowy – książki. One zawsze mieściły się w sferze dalszych planów. Nie chodziło bowiem o jakieś tam czytadła, ale o tomiska mówiące o historii kultury, głównie polskiej. Miały swoją cenę! Na dodatek nie czekałyby na tatę, o czym doskonale wiedział. Nie samym chlebem żyje człowiek, a to było jego hobby i koniec. Mama nie stroniła od czytania, szczególnie poezji, więc tak naprawdę w duchu popierała wyczyny taty i także, w ostatecznym rozrachunku, kiedy wydało się, że biblioteczka pęka w szwach, zaczęła się wraz z nim zastanawiać, jak niedużym kosztem zdobyć regał, który odciąży przeładowaną szafę.
Tak więc rozpoczęły się poszukiwania właściwego fachowca, który nie tylko potrafi własnymi rękami zrobić mebel, ale do tego jest człowiekiem godnym szacunku. Tak bowiem rozumowali moi rodzice – człowiek, z którym zawierali jakąkolwiek znajomość, musiał być ze swej natury poczciwy, rzetelny i dobry. Jak to sprawdzali, nie wiem, ale o tym mówili. Hania miała zwyczaj nie tylko obserwować świat, ale lubiła też, czego nie polecam nikomu – podsłuchiwać. Czyniła to z lubością chyba dlatego, że nie wystarczały jej zabawy z dziećmi podwórkowymi ani zwyczajne codzienne nudne czynności. W rozmowach taty i mamy było zawsze coś porywającego, nieznanego, ciekawego. Poza tym oni umieli prowadzić wielogodzinne dialogi, więc nigdy się nie nudziłam.
Właśnie dowiedziałam się o potrzebie nowego mebla na książki taty. Gorączkowo poszukiwałam, w chyba ośmioletniej główce, sposobu, jak im pomóc. Sama przecież od zarania zbierałam książeczki w dużym pudle i nieustannie z biblioteki szkolnej przynosiłam nowe. Nawet robiłam spisy tytułów tych aktualnie przeczytanych, bo w owym czasie, o zgrozo, nie interesowały mnie nazwiska ich twórców… Ta gorzka prawda musi zostać teraz ujawniona, bym mogła dalej żyć w poczuciu, że prawda jest wielką cnotą godziwego życia. Prawda była też taka, że mała Hania nie zaliczała się do szanownego grona ludzi dyskretnych, skoro natychmiast tę wieść o zmartwieniu rodziców przekazała Gabrysi, z którą dzieliła ławkę. Codziennie też, na dużej przerwie biegała z nią do pobliskiego domu. Bardzo tęga mama Gabrysi dawała dziewczynkom pić, poprawiała uczesanie, zapraszała do odpoczynku łamaną polszczyzną. Państwo Anslikowie byli bowiem autochtonami, rodowitymi gdańszczanami, nie, jak my, ludnością napływową po II wojnie światowej na ziemie odzyskane. Gdańsk, co trudno było Hani zrozumieć, był przed wojną niemiecki!
Tak więc Gabrysia, która również nie grzeszyła dyskrecją, niezwłocznie tę wiadomość przekazała swej mamie, a ona zrobiła z niej użytek taki, że pan Anslik przyszedł ze swą córeczką na rozmowę z tatą. Tak bywa w życiu, że dzieci uruchamiają pewne ciągi wydarzeń, do których nigdy by nie doszło, gdyby nie ta ich wrodzona ciekawość, nawet wścibstwo i wola niezwłocznego puszczenia w ruch machiny działania. Do tego mają wielki talent! Nie są także jakimiś fajtłapami, które czekają z założonymi rękami, że problemy rozwiążą się same. O, nie! Przede wszystkim, kiedy te problemy mają kochani rodzice. Trzeba pomagać! Zawsze tak jest, że chwilowo nieduży człowiek w swym serduszku i w główce dorasta dorosłym nie do pięt, ale i na wysokość ich wzrostu!
Pewnego pogodnego, zimowego dnia nadjechał pan Anslik, ostrożnie ciągnąc na dwójce połączonych sań spory ładunek, który przytrzymywała w drodze Gabrysia. Był to przepięknie wykonany, szeroki regał pełen półek i półeczek o ciekawym podziale wnętrza, z plecami, w kolorze ciemnego mahoniu. Natychmiast stanął na granicy niszy w prawie równej linii z palmą, dzieląc na części ogromny salon. Wyglądał tak, jakby nigdy nie stał gdzie indziej! Był poczęstunek, były zabawy, śmiech i żarty ze wszystkiego, dając wyraz temu, że szczęście może mieć taką właśnie twarz, a wielki udział w jego spełnieniu mają niedyskretne, wścibskie dziewczynki, których uszy ciągną się dalej, niżby się to wydawało. Hania czuła się leciutka jak motylek na jej fartuszku, choć była tzw. pulpetem, bo to dzięki niej tata miał nową biblioteczkę na swoje ukochane książki i można było radować serce ich widokiem. Poza tym, z tej opowieści niezbicie wynika, że z małych dzieci mogą być wielkie korzyści, a nie tylko nieustanna przy nich robota, troski i zgryzoty.
Pamiętam, że mama podała wtedy na stół wielki półmisek pysznego smażonego dorsza, którego zapach i smak czuję teraz tak, jakby to było dziś. Mniam!
Niech moje wnuczęta przypadkiem nie idą w ślady małej Hani, podsłuchując swych rodziców, czy kogokolwiek, bo to bardzo nieładnie. Jeśli jednak przypadkiem im się to przydarzy, niech wiedzą, że tak czynić nie powinny.
Szczecin, 8 sierpnia 2015 r.
| |