|
Anna Chabior z d. Zachorowska
Dzień dobry, pani Teclaf!
W malutkich i biednych chatynkach, chylących się ku ziemi, w pobliżu szpitala wojskowego, mieszkali rodowici gdańszczanie, ludzie zatrudniani do sprzątania ulic, przy pracach kanalizacyjnych, niechcianych przez nikogo. Tam mama znalazła swoją pomocnicę przy praniu. Pani Teclaf była bardzo niska i tęga, trudno poruszała się na bardzo krzywych nogach ciężkim, kołyszącym chodem. Była wdową, której syn pracował w stoczni i pomagał matce w utrzymaniu, jednak chętnie przyjmowała dorywcze prace w gospodarstwie, przy dzieciach i w ogródkach. Wiodła naprawdę trudne życie, zasługując na szacunek wszystkich okolicznych mieszkańców.
Kiedy było lato, pranie odbywało się w ogródku, do którego trzeba było nanieść wiele kotłów gorącej wody, ale za to było blisko do ogrodu, w którym na długich sznurach suszyła się potem wykrochmalona bielutka pościel i całe szeregi bawełnianych ubranek, ubrań, obrusów, serwetek, ściereczek, lnianych ręczników i wszystkiego, czego dziś już się nie używa, chyba dla zaoszczędzenia sobie fatygi. Jasne, że potem trzeba było te stosy wysuszonych rzeczy wypracować naprawdę ciężkim żelazkiem. Mama w takie dni nie miała do nas cierpliwości i warto było jej unikać jak ognia, by nie narazić się na przykrości. To był trudny czas dla wszystkich mimo pomocy pani Teclawowej, jak nazywała ją mama. Zimą pranie trwało w domu przez kilka dni i wtedy też nie było łatwo! Nikomu, dzieciom też… Do prania służyły liczne przedmioty np. blaszana wanna i balia oraz tara, szare mydło w wielkim prostokątnym bloku, kocioł do gotowania bielizny pościelowej, kubek z farbką do białych rzeczy, krochmal w wielkim garze.
Dobrze to wszystko pamiętam, bo przyszedł czas, że i ja musiałam zacząć pomagać. Mama komenderowała mną, wymagając dokładności w tarciu ubrań na tarze, w dokładnym mieszaniu farbki do bielizny, a potem w wyciąganiu sztywnej od krochmalu pościeli przed prasowaniem. Wtedy nie było w pobliżu magla, co oznaczało, że wielkie i małe sztuki musiały przejść przez nasze ręce. We wspólnym działaniu czułam się bardzo ważna i odpowiedzialna, poza tym zależało mi na pochwałach, bo je uwielbiałam. Kto pomagał mamie? Hania. Kto był łasy na dowody uznania? Hania. Kogo tata chwalił i z kogo był dumny? Z Hani. No, to teraz jest oczywiste, dlaczego nie trzeba było Hani gonić do pomocy.
Po co opowiadam o tym swoim wnuczętom? No, właśnie. Chodziło o zwykłe „dzień dobry”. Niby nic wielkiego, kiedy każdy dobrze wychowany człowiek, który nie jest dzikusem, mijając sąsiadów i znajomych swych rodziców, wypowiada z miłym uśmiechem lub jedynie z uprzejmym wyrazem twarzy te dwa wyrazy. Kiedy byłam mała, sprawiało mi to wielką przyjemność i zdarzało się że w tym samym dniu pozdrawiałam tak jedną osobę wiele razy. Przecież nie można przejść, udając, że się pani czy pana nie widzi. Byłoby to niezręczne i niegrzeczne, a tak, spotykałam się z uśmiechem albo nawet pochwałą. Wspomniałam już, że mała Hania była bardzo łasa na pochwały i można nawet przypuszczać, że je kolekcjonowała! Trwało to jednak, niestety, do czasu, bo z wstydem wyznam, iż już jako nastolatka sądziłam, że jeśli się z kimś długo, długo nie utrzymuje kontaktu, to jest tak, jakby był już obcy, czyli nie należy mu się żadne pozdrowienie ani nawet ukłon. Taka jest prawda, że odkąd rodzice pożyczali pralkę wirnikową od marynarzowej z Wita Stwosza, a potem na raty kupili własną, pani Teclawowej nie widywało się wcale albo tylko w niedzielę, w drodze ko kościoła. Tata zawsze zdejmował przed nią kapelusz i pochylał się w ukłonie, mama uśmiechała się, a dzieci, idące w parze przed nimi, wołały chórem: „Dzień dobry!”. Takie były zwyczaje, które wpajano dzieciom, a jeśli ktoś ich nie przestrzegał, był uznany za ostatniego gbura, dzikusa, odszczepieńca i należało unikać jego towarzystwa.
Hania dorosła i zaczęło ją krępować kłanianie się pani Teclaw. Kilka razy udało się przemknąć cichcem obok starszej kobiety, ale z tym też czuła się nieswojo. Męczarnie te przerwała sama Teclawowa, która zatrzymała mnie na ulicy, pytając, czy jest już niewidzialna, że jej nie dostrzegam, by się ukłonić! Nie muszę dygać jako panienka, ale „dzień dobry” musi być, dopóki ona żyje! Pamięta mnie jako niemowlę w ogródku, dobrze wychowaną małą dziewczynkę, jak prała moje pieluchy i nie rozumie, co się ze mną stało. Starszych trzeba szanować i koniec. Jeśli to się powtórzy, powie mamie!!! Zrobiło mi się gorąco ze wstydu. Przeprosiłam i odtąd, dopóki mijałam panią Teclawową, pchając wózek z córeczką Monisią, już z daleka ją witałam i to z uśmiechem. Szkoda, że już nie mogę dalej naprawiać tego błędu, bo dziś wiem, że skrzywdziłam porządnego człowieka o spracowanych rękach i dobrym sercu, ale i godności, która upomina się o swoje.
Dziś nie uczy się dzieci szacunku dla innych nie namawia do ukłonów, bo podobno człowiek jest wolny i sam decyduje o tym, kto zasłużył na powitanie. Nie pozdrawiają się sąsiedzi ani dzieci sąsiadów, uczniowie nauczycieli. Jeszcze tylko starsi ludzie potrafią skłonić głowę przed osobą, którą często mijają, albo jeszcze ci młodzi, których nie hodowali, ale wychowali rodzice. Jeszcze brzmią w mojej glowie słowa mamy: „Korona ci z głowy nie spadnie, kiedy dobrze się zachowasz!”
Moje dzieci, na szczęście, nie przynosiły i nie przynoszą mi wstydu. Na pewno też dobrze ułożą was, od wczesnego dzieciństwa na całe życie i nie zdarzy się to, co babci Hani. Powtórzę za waszą prababcią: „Korona wam z głowy nie spadnie, jeśli witać będziecie sąsiadów, znajomych i rówieśników. To żaden wstyd!” Wstydem jest nie pozdrawiać szczególnie starszych. a jeśli wam nie odpowiedzą, czyli nie oddadzą ukłonu, bo nie usłyszeli lub usłyszeć nie chcą z jakiegoś powodu, to też nic się nie stanie. Każdy odpowiada za siebie. Zawsze tylko za siebie.
Pani Teclaw, dzień dobry! Moje uszanowanie!
Szczecin 9 sierpnia 2015 r.
| |