Start  ›  Artykuły  ›  Wspomnienia z ul. Polanki 37  ›  Zwierzyniec pana Wleklińskiego  ›

Anna Chabior z d. Zachorowska

Zwierzyniec pana Wleklińskiego


Nie było dla mnie nigdy, przenigdy niespodzianką, że idziemy dokądś cała rodziną. Tak właśnie chodziliśmy. Słowa: spacer, przechadzka były używane przez rodziców na porządku dziennym. Tak więc przechadzaliśmy się, spacerowaliśmy, chodziliśmy sobie we wszystkie pogodne dni, szczególnie letnie, kiedy długo było jasno. Wiadomo, tata był w domu o 16., potem obiad i króciutki odpoczynek na tapczanie. Wychodziliśmy z domu najwcześniej około 17., chyba że to była niedziela. Wówczas po kościele szło się do cukierni, a potem do parku, zoo lub przez Kwietną, Młotownię, Dolinę Radości do domu lasem. Tam, wzdłuż strugi przebiegającej przez łąkę, rosły kaczeńce! Niezapomniane żółte kwiaty o błyszczących i pełnych kwiatach. Mama nauczyła nas kiedyś na leśnej polanie, naprzeciw domu, wić wianki ze stokrotek, więc teraz, odpoczywając, plotłyśmy je wszystkie, by potem, ukoronowane, jak panny leśne, przebijać się pośród starodawnego lasu w stronę swojej siedziby.

Dość rzadko zapuszczaliśmy się w stronę Jelitkowa, bo rodzice nie plażowali. Mówili, że najzdrowsza i najtrwalsza opalenizna pochodzi z półcienia, bo promienie ultrafioletowe swobodnie przenikają pomiędzy liśćmi. W lesie, pod jabłonką, wśród zieleni, która nas otaczała, miało być i było najlepiej! Jednak pewnego dnia rodzice ogłosili: idziemy do pana Wleklińskiego z wizytą. Podobno któryś z kolei raz, ale musiałam być wtedy bardzo malutka, skoro uważałam, że nigdy tam nie byłam. Tym bardziej Baja! Tata z mamą ze śmiechem wspominali, jak chciałam dosiąść bażanta, który nawet wskoczył na wysoko rosnący krzew, aby ratować swe życie. Byłam przecież pulpetem, jakich mało. Tym bardziej chętnie kroczyłam z rodzicami aż za tory kolejowe na wysokości mniej więcej w połowie drogi pomiędzy ówczesnymi stacjami Gdańsk – Oliwa a Sopot Wyścigi. Chyba miałam nadzieję spotkać owego rumaka… Minęliśmy wiele, wiele ulic aż za pętlę tramwajową, potem skręciliśmy w ulicę Pomorską, następnie zrobiliśmy bardzo, bardzo dużych zakrętów pomiędzy kępami zarośli i bardzo bujnej zieleni, oddzielającej stare poniemieckie wille, mieszkające w cienistych ogrodach, położonych za parkanami, także tonącymi w zieleni. Ten kolor kojarzy mi się z dzieciństwem. Mogę śmiało rzec, że roślinność leśna i ogrodowa była moim środowiskiem naturalnym.

Za parkanem i szeroką bramą z metalowej siatki mieściło się królestwo gospodarza. Piękna willa była ocieniona, wobec tego nie czuło się letniego upału. Wysoki i siwiuteńki jak gołąbek pan Wlekliński wyszedł ku nam i, bardzo to było dla mnie przykre, spytał, czy znowu chcę pojeździć na bażancie…, a zaraz potem zaproponował, żebym spróbowała dosiąść psa, który bardzo lubi dzieci. Zwierz był potężnie zbudowany i wyglądał, jak ogromna puchata beżowozłota dziecięca zabawka z kitą zamiast ogona. Za nim pojawiła się podobna istota, wachlująca powietrze takim samym „pióropuszem”. Okazało się, że to była psia para! Pani domu zaprosiła nas do wnętrza domu, ale nie pamiętam, co jedliśmy, bo przez cały czas było słychać pomieszane odgłosy ptasich rozmów, nawoływań, nawet wrzasków. Po deserze weszliśmy do ptaszarni, która zajmowała cały ogromny pokój. Stały tam … drzewa z konarami i różne słupki, podesty, pudełeczka z poidłami i ziarnami, kamieniami i kredą. Z sufitu zwisały huśtawki duże i małe, krótkie i długie. Bez przerwy towarzystwo to latało, trącało się w locie, przekomarzało, siedząc blisko siebie. Ptaki były przeróżnej wielkości i ubarwienia wszelkiej maści. Nie pamiętam, jakie to były ich gatunki, ale sądzę, że papugi i papużki na pewno. Całe szczęście, że niektóre były od siebie pooddzielane, bo trudno sobie wyobrazić, gdyby komuś dużemu nie spodobało się coś małego… Na podłodze leżało sporo piór które trzeba było, wraz z odchodami, usuwać. Piękna żona gospodarza miała ogromny kok, i kiedy opowiadała o tym, co trzeba robić przy ptakach, wielki węzeł opadał jej na szyję. Poprawiała go, wplatając wysuwające się pasma takim gestem, który sama chciałabym umieć powtórzyć. Później, gdy urosłam, takie czarne włosy i taka fryzurę widziałam na kartkach z tancerkami hiszpańskimi, które przywoził z podróży statkiem szkolnym „Horyzont” mój brat, Krzyś.

Ptaszarnia wychodziła też z wnętrza pokoju, na duży taras, okolony siatkami rozciągniętymi na słupkach, które opierały się na daszku. Wyglądało to wszystko jak dom ptaków, w którym gospodarze są służbą skrzydlatych właścicieli i dostarczycielami wszystkiego, czego dusza ptasia zapragnie. Na pożegnanie pan Wlekliński zaprowadził jeszcze nas do ogrodu, w którym nadal mieszkały bażanty, ale tym razem nie wędrowały sobie na wolności, tylko żyły na przestrzeni oddzielonej od reszty ogromnego ogrodu metalowa siatką. Musiałyśmy być z Bają, moją młodszą siostrą, bardzo zmęczone, skoro żadna z nas nie zainteresowała się już spotkaniem z tymi przepięknymi kurakami, których pióra mieniły się przecież wielką paletą barw… Obejrzałyśmy je sobie zza siatki i prędko chwyciły tatę za ręce, żeby jak najszybciej znaleźć się w domu. Prawdopodobnie miałyśmy dość hałasu i wrażeń, jako wychowane pod spokojnym oliwskim lasem, którędy w ciągu dnia przejeżdżało zaledwie kilka furmanek lub jakaś jedna wołga, pobieda czy garbata warszawa.

Nie mogę sobie darować, że nie spytałam taty o to, kim był pan Wlekliński, skąd się znali, co ich obu interesowało, skoro mogli godzinami z sobą rozprawiać i spotykać się chętnie na prywatnym gruncie. Może z czasów przeprowadzki rodziców z Tarnowa. Mama mówiła, że proponowano tacie stanowisko dyrektora zoo w Oliwie, ale on wolał ciekawszą, naukową pracę mikrobiologa w Instytucie Medycyny Morskiej i Tropikalnej. Może więc pan ten był pracownikiem zoo, z którym trzeba było się rozmówić przed rezygnacją taty z takiego planu i wtedy przypadli sobie do gustu? Było jeszcze kilka wizyt w tym ciekawym domu, ale z czasem, tylko jadąc kolejką elektryczną w stronę Gdyni, spoglądaliśmy na tę posesję i wspominaliśmy zwierzyniec pana Wleklińskiego, pięknego gołębia o siwych włosach i o jego pięknie … upierzonej małżonce.

Moje kochane dzieci, przyglądajcie się światu, do którego poprowadzą was rodzice. Może się okazać, że zapamiętacie coś na całe życie, nauczycie się czegoś, ale najważniejsze będzie wspomnienie tego, co się poczuło we własnym serduszku, co zapamiętało własne małe oczko, co zachwyciło może tylko małego człowieka. Stąd też może się wywodzić przyszła sympatia do pewnej damskiej fryzury lub kolor wzięty prosto z ogona pewnego bażanta…

Prawda, że piękny był mój świat dzieciństwa, choć wcale nie byliśmy bogaci? Tak, był przebogaty!


Szczecin, 6 stycznia 2016 r.





Wspominki z gdańskiego ZOO

Gdańskie ZOO jest obecnie jednym z największych ogrodów zoologicznych w Polsce. A także jednym z najbardziej znanych miejsc rekreacji i edukacji na Wybrzeżu, odwiedzanym rokrocznie przez tłumy mieszkańców i turystów. W tym roku ogród zoologiczny obchodzi swoje 60. urodziny. Jakie były początki placówki wspomina, zerkając do archiwaliów, Grażyna Naczyk - kierownik działu dydaktycznego gdańskiego ZOO.

Inicjatywa utworzenia na terenie Trójmiasta ogrodu zoologicznego zrodziła się u schyłku lat czterdziestych i została gorąco poparta przez mieszkańców. Entuzjazm społeczeństwa był tak wielki, iż ówczesne władze miejskie, aczkolwiek początkowo niechętne temu projektowi, wyraziły wreszcie pod koniec 1953 r. zgodę na założenie w Gdańsku ogrodu zoologicznego. Przeznaczono na ten cel teren parkowo-leśny o powierzchni ok. 100 ha, położony w Dolinie Leśnego Młyna, niedaleko od centrum Oliwy.

Ogród zaczął oficjalnie funkcjonować 1 maja 1954 roku. W jego działalność zaangażowali się działacze społeczni i miłośnicy zwierząt, w szczególności prof. Czesław Wierusz – Kowalski, mgr Stanisław Wlekliński, Konstanty Czaban, a także wielu innych. Także z gdańskich szkół i zakładów pracy zaczęły napływać spontaniczne deklaracje i zobowiązania do podjęcia pracy społecznej przy budowie ZOO.

Co ciekawe - mieszkańcy Oliwy, jeszcze przed powstaniem ogrodu, zaczęli przynosić zwierzęta jego twórcom wprost do ich mieszkań. Były to głównie króliki, świnki morskie, chomiki, lisy, sarny, małpy, bażanty i papużki faliste. W krótkim czasie liczba ofiarowanych zwierząt wyniosła 200 sztuk. Za zgodą miejskich władz ofiarowane zwierzęta znalazły tymczasowe schronienie w Parku Oliwskim, trafiając pod opiekę Zarządu Zieleni Miejskiej.

Pierwszy rok działalności ogrodu zoologicznego polegał przede wszystkim na budowie wybiegów i pomieszczeń. A także na pozyskiwaniu kolejnych zwierząt. Położenie ZOO w mieście portowym dawało w owych czasach duże szanse na utworzenie i skompletowanie ciekawej kolekcji. I rzeczywiście - pierwsze egzotyczne zwierzęta były głównie darami marynarzy.

W owych latach nie obowiązywały jeszcze tak rygorystyczne przepisy dotyczące przewozu zwierząt przez granice krajów. Bizona podarował na przykład niejaki pan Pikuritz z Sopotu, pierwszą parkę saren ufundowała dyrekcja Fabryki Wagonów, szopy z kolei zostały podarowane przez konsula kanadyjskiego. Pierwszy żubr o imieniu „Puszczan” przywieziony został z Niepołomic w roku 1954. Najstarszym, żyjącym do dziś mieszkańcem ZOO jest kajman szerokopyski - Sulango, przybył na pokładzie m/s Walter w roku 1956. W archiwalnych zapiskach figuruje też wielbłądzica jednogarbna Zosia, która przybyła z Warszawy w lipcu 1955 roku, jako spokojna, łagodna, towarzyska, lubiąca czereśnie, czarną kawę i ptysie. Zaraz po przeprowadzce nad morze Zosia wzięła czynny udział w barwnym pochodzie na Festiwalu Jazzowym w Sopocie.

W kartotekach zwierząt, pod datą 25 lipca 1955 roku, znaleźć można wpis rejestrujący przyjęcie lwa o imieniu Bim, który do Oliwy trafił jako „przerzut z ZOO Warszawa”. Dodatkowymi, specjalnymi atrakcjami w latach 50. były akwarium, insektarium, kącik zabawowy, sala odczytowa i kinowa oraz „muszla dla orkiestry”. Ankieta z 1954 r. informowała, że liczba gości odwiedzających oliwski ogród do końca tego roku wyniosła 102 tysiące osób. Rekordowym dniem był 2 maja, kiedy to ogród odwiedziło 6 tys. zwiedzających.

Księga pamiątkowa założona w roku 1954 istnieje do dnia dzisiejszego, jest wykładana przy szczególnych okazjach, takich jak rocznice powstania ZOO, oddanie do użytku nowych pawilonów dla zwierząt, wizyty znamienitych osobistości i innych znaczących wydarzeń. Pierwszy zapis w księdze pamiątkowej znajduje się pod datą 2 maja 1954 roku: „ Otwarcie ogrodu zoologicznego to jeszcze jedna zdobycz naszej władzy ludowej…. Warunki obiektywne rokują, że ogród nasz należeć będzie do rzędu przodujących. Życzę powodzenia w tej pięknej pracy dla PMRN Gdańsku chodzi tu bowiem o coraz lepsze zaspokojenie kulturalnych potrzeb obywateli” (podpis nieczytelny).

Te potrzeby staramy się zaspokajać do dziś.



Z wycinków prasowych: cały Gdańsk buduje swoje ZOO.



Anna Chabior z d. Zachorowska

Nadal jeszcze trwa wieczór Trzech Króli


Po wydrukowaniu kolejnego wspomnienia z mojego dzieciństwa dla wnucząt pt. ”Zwierzyniec pana Wleklińskiego”, które należy do powstającego obecnie zbioru, opatrzonego tytułem „Spotkania”, postanowiłam poszukać w Internecie jakiejś wzmianki na Jego temat. Pierwsza informacja, na którą się natknęłam, mówiła o tym, że Stanisław Wlekliński, ur. 16. 12. 1905 r., zmarł 30.05.1997 r. i został pochowany na cmentarzu oliwskim. Oznacza to, że skoro mój Tatko, Tadeusz Zachorowski, zmarł 9 maja 1997, a Pan Wlekliński 30 maja tego samego roku, obaj odeszli prawie w tym samym czasie. Żałuję, że nigdy nie spotykaliśmy się, choć często całą rodziną odwiedzaliśmy „nasze” zoo, a potem ja przyprowadzałam tam moje dzieci. Kontakty nasze po prostu się urwały.

Żałuję, że nigdy nie spotykaliśmy się, choć często całą rodziną odwiedzaliśmy „nasze” zoo, a potem ja przyprowadzałam tam moje dzieci. Kontakty nasze po prostu się urwały.

Natrafiłam też dziś szczęśliwie na wypowiedź Pani Grażyny Naczyk z Urzędu Miejskiego w Gdańsku nt. Miejskiego Ogrodu Zoologicznego „Wybrzeża”. Natychmiast wydrukowałam tę wypowiedź wraz z dołączonym do niej wycinkiem z „Dziennika Bałtyckiego” z dnia 7.10.1954 r.1 , w którym opisano, jak cały Gdańsk buduje swoje zoo. Mam więc teraz pewność, że zwierzyniec Pana Wleklińskiego to było tymczasowe małe zoo, które odwiedziłam z rodzicami i siostrą w Jego własnym domu. Tak więc moja osobista historia splotła się z tą wielką. Wydruki dołączam do swego wspomnienia jako dokument historyczny. To wielka, ale też piękna niespodzianka dla mnie, kronikarki rodzinnej, matki i babci, która tę dziesiątą już opowieść mogła uwiarygodnić dzięki dobrodziejstwu korzystania z Internetu.

Tak już jest w życiu, że coś się kończy, coś się zaczyna, a po latach przychodzą refleksje o czasie minionym. Odkrywane są warstwa po warstwie spotkania, które zapadły w pamięć małego dziecka i są nadal żywe w „zwojach” mieszczących się w głowie babci. Na szczęście wspomnienie zdolne jest przywrócić obraz za obrazem, twarz za twarzą, dzięki czemu nadal żyją Ci, których już nie ma, przechodząc w czas naszych dzieci i wnuków.


Szczecin, 7 stycznia 2016 r. o godz. 00.01

———————————————
1 [Dostęp do Internetu 6.01.2016 r, godz. 22.57] www.gdansk.pl pt. „Wspominki z gdańskiego ZOO” autorstwa Grażyny Naczyk


Początek strony.