Start  ›  Artykuły  ›  Wspomnienia z ul. Polanki 37  ›  Białe myszki mojego taty  ›

Anna Chabior z d. Zachorowska

Białe myszki mojego taty


Centralne Laboratorium Przemysłu Rybnego mieściło się w Gdyni przy ul. Św. Piotra 4. Tatko dojeżdżał tam codziennie, od poniedziałku do soboty włącznie, przez kilkadziesiąt lat. Mieszkaliśmy pod lasem, wobec tego czekała go do kolejki elektrycznej droga przez Polanki i Bażyńskiego. Przecinał, idąc na piechotę, linię tramwajową na Wita Stwosza, następnie pokonywał gołe pole, na którym obecnie mieszczą się: Rektorat UG, posesja Olivii, Mc’Donald i budynki uniwersyteckie. Wówczas na tej pustej i dzikiej aż do ul. Antoniego Abrahama przestrzeni w mroźne i śnieżne dni hulał wiatr, a słotną jesienią prosto w twarz taty zacinał deszcz. Dlatego na śniadanie dawała mu mama solidny talerz gorącej zupy i chleb z okładem, a do teczki porządne drugie śniadanie. Trzeba było mieć solidne obuwie, by przejść suchą nogą przez ogromne kałuże, prawie bajora, a zimą przez zaspy dotrzeć do ul. Grunwaldzkiej. Mokry i zmarznięty docierał tatko w egipskich ciemnościach do pociągu. Wysiadał na stacji Gdynia Główna i szedł ul. Starowiejską do Placu Kaszubskiego i przez ul. Żeromskiego w stronę portu. Tam znajdował się pamiętający starą Gdynię piętrowy budynek, przylegający do Zakładów Rybnych.

Zdarzało się, że mama ubierała mnie i Basię staranniej, niż zwykle, a tata uprzedzał, że musimy być grzeczne i trzymać go za rękę przez cały czas podróży. Prosił też, żebyśmy grzecznie dygały na powitanie pań z pracy i ładnie, całymi zdaniami odpowiadały na ich pytania. Wcale nas to nie deprymowało, a nawet byłyśmy bardzo ciekawe wielkiego świata, do którego należał tata, gdy nie było go w domu. Za każdym razem było tak samo przyjemnie i ciekawie, więc cieszyłyśmy się na te odwiedziny w pracy. Tata z dumą nas przedstawiał panom: Jerzemu Majewskiemu, Kozakiewiczowi, Michniewiczowi, Stasiowi Malińskiemu i paniom: Maruli Brzoskowskiej, Niusi Baranowiczowej, Gembalowej, Kempie, Bukowskiej, Jackiewiczowej, Cichockiej i innym, których nazwiska zatarły się w mojej pamięci.

Wędrowałyśmy z Bają od pracowni do pracowni, a wszędzie spotykałyśmy ludzi w białych fartuchach, przeróżne szklane naczynia. Zapamiętałam nieco ich nazw- karafki, zlewki, probówki, pipety. Jednak najciekawszy był widok z okna na lokomotywę parową, która przetaczała się co i raz po szynach tam i z powrotem, wypuszczając kłęby dymu i sapiąc niemiłosiernie. Zaraz za torami i za przejazdem kolejowym była wartownia, przy której stał umundurowany strażnik w czapce z daszkiem i z czarnym paskiem pod brodą. Naprzeciwko mieścił się budynek z mnóstwem malutkich szybek, a nad nim z krzykiem latały stada mew, wrzeszczących niemiłosiernie. Lubiłam nie tylko te widoki, ale i specyficzny zapach, którego nigdy więcej nie udało mi się napotkać w żadnym innym miejscu. Pewnie w powietrzu unosiły się tu połączone zapachy akwenów portowych, morza, towarów przetwórstwa rybnego, olejów maszynowych itp. Zapach ten nie był ani ładny, ani brzydki, ani zbyt ostry, ani mdły, ostry czy odpychający. Był po prostu taki, jaki ma być tylko tutaj i nigdzie więcej. Dzieci fenomenalnie akceptują ten świat, przyjmują go naturalnie i bez roztrząsania, czy się podoba, czy nie. Chłoną wzrokiem, uszami, dotykiem, smakiem i powonieniem, łącząc pamięć nastroju towarzyszącego chwilom minionym, by potem, jak ja teraz, wrócić znów do czasu, którego już nie ma, do ludzi, którzy już odeszli, do miejsca zmienionego, jak wszystko, co się starzeje i odnawia, przekształcane rękami nowych użytkowników. Jednak pamiętam jeszcze i to, że w tej placówce naukowej mieściła się też biblioteka, w której poza dziełami naukowymi znajdowała się i beletrystyka. Tata wypożyczał dla mnie, licealistki, lektury, których nie dostałam w szkole.

Najchętniej przyglądałyśmy się z Bają zwierzętom w pożywkarni. Wykorzystywano je do doświadczeń, ponieważ pracownia mikrobiologiczna prowadziła badania konieczne dla bezpieczeństwa konsumpcji konserw wytwarzanych przez zakłady rybne. Były to świnki morskie z oczkami jak koraliki, szare i białe króliki i białe myszki. Klatki zajmowały przestrzeń wszerz i na wysokość pomieszczenia, stojąc jedna na drugiej. Laborantki wyjmowały myszki, dając je nam do rąk, a my wkładałyśmy je sobie do kieszeni, wpuszczałyśmy pod kołnierze i łapały z drugiej strony. Trzeba było uważać, bo zwierzątka te były niesłychanie ruchliwe. Wcale nie przeszkadzało nam to, że jesteśmy w obcym świecie, chichotałyśmy rozbawione i przyglądałyśmy się wszystkiemu. Tata nauczył nas rozmawiania przez telefon z pokoju do pokoju, pisania na maszynie, ale pod żadnym pozorem nie pozwalał dotykać urządzeń laboratoryjnych np. autoklawów i szkiełek z materiałem do badań. Szkoda, bo były ślicznie kolorowe! Za to wolno nam było oglądać pod mikroskopem to, co pokazywał tata np. nasze włosy, rzęsy.

Laboratorium przeniesiono do Gdyni-Orłowa, gdy tatko przechodził na emeryturę chyba w 1989 r. Ktoś inny został Naczelnym Mikrobiologiem. Z czasem ul. Św. Piotra stała się miejscem bez wyrazu. Dziś nie przejeżdża tędy żadna lokomotywa, zniknęła wartownia ze strażnikiem, a zapach tego miejsca został już na pewno tylko w mojej pamięci. Słyszę jeszcze w uszach, jakby to było dziś, opowieść o tym, jak tata zażartował sobie z pana inż. Malińskiego, który dostrzegł w pożywkarni myszkę, biegającą na wolności i przeskakującą z klatki na klatkę: „Stasiu, chyba już z tobą źle, jak widzisz białe myszki! A nie byłeś to wczoraj na imieninach i nie wypiłeś za dużo?”

Nigdy nie bałam się myszek ani białych, ani szarych, harcujących po naszym mieszkaniu, za którymi uganiał się Kiciuś. Ot, małe stworzonka pełne wdzięku! Do tego o ślicznych czerwonych oczkach i różowych ogonkach, z długimi i sztywnymi bialutkimi wąsami. Gdziekolwiek jeszcze z jakiegokolwiek powodu hoduje się białe myszki, zawsze skojarzę je z pracownią mojego taty, chociaż wolałabym, aby żyły sobie nie dla badań i nie z ich powodu.


Szczecin, 19 czerwca 2016 r.


Początek strony.