|
Listopadowa Oliwa
Dramat w trzech aktach
Dramatis personae :
admirał Arendt Dijckman kapitan Jan Storch Szwedzki dowódca Fin Szczerba Maciej Kaper 1 Kaper2 Kaper3
|
Matka Dijkmanna Szwed 1 Szwed 2 Szwed 3 Martin Sőren Heri Elizabeth Kupiec
|
Josefine Katarzyna Ronaldas Archanioł Gabriel Stefan Hűller Hannah Posłaniec
|
Akt I
Scena 1
( Arendt Dijckman siedzi w swoim pokoju, czyta jakąś księgę, nucąc coś pod nosem, nagle odkłada ją na bok. )
Dijkmann : Mądrości wszelkie tego świata nie w tych księgach zamknięte, mawiali starożytni : “vivere militare est“*, a ja mam handel, statek mam, w handlu jest mądrość i walce, choć i pomoc marynarzom upadającym dana mi przez fatum*, jak mawiał Seneka w jednej z tych ksiąg, przed fatum nie ma ucieczki.
Los czasem niełaskaw dla mnie bywał, wszelkie kobiety odsuwał od mego boku, skazując mnie na samotność. Chcę się wyzbyć z tych oków cierpienia, bo samotność tylko majakiem w mej głowie.
( Podchodzi do okna. )
Ach, płyną po morzu, do Indii, do Rotterdamu, tylko do Delft* im nie spieszno.
( Przymyka oczy. )
Och, tamte lata, co były we wczesnych wiekach życia, te pola bezkresne aż horyzontu nie widać i wiatraczny łopot na tle nieba, kolebały się ich ramiona, aż w wirowaniu dotykały chmur, morze z ziemią w pocałunku, jak ja z Inge, co uciekła za morze, myśląc, że pieniądze szczęście dadzą, a kupiec chytrego narodu obywatel. Maren chwile istniały, a potem Gdańsk, tu jest pustka, tylko to, co robię, sprawia, że żyję w tych ścianach ceglanych, być tak znowu na morzu i krzyczeć : Ahoj!, znowu przywozić towary, lecz walka silniejsza.
Jestem przecież z Niderlandów, dlaczego nie walczę za nie?
Gdańsk pokochałem całym sercem, to jest w mej piersi, część mej duszy, ach, jakże piękna jesteś ta ziemio! Aż oczy mrużę przed morzem! Dlaczego tylko swymi synami tak gardzić kochasz?
( Słychać pukanie do drzwi. )
Dijckman : Kogoż tam niesie?
( Wchodzi Heri z książką pod pachą. )
Heri: Witaj!
Dijckman ( Ściskać mu rękę ) : Witaj!
Dijkmann : Cóż to za księgi?! Kabały się uczyć będziesz czy Platońskie czytał dialogi?
Heri ( Wykładając książkę na stół ) : To jest ta osławiona księga Cervantesa.
Dijkmann : Nie znam.
Heri : “Don Kichot” o błędnym rycerzu, cóż to z wiatrakami walczył.
Dijckman : I ja jemu podobny.
Heri : Czemuż to?
Dijckman : ( Przez śmiech ) Ja walczę ze statkami.
Heri : Ha, ha, jakżeś żadnego jeszcze nie zatopił.
Dijckman : Jestem we flocie królewskiej.
Heri : To już nie będziesz.
Dijckman : Czemuż to?
Heri : Flota upada, król gdzieś ma te nasze statki, jego tylko bale i bale, a nasz tu marny żywot, gdańszczanin, cóż to dzisiaj znaczy? Nic! Lepiej, by jakiś błazen bawił, niż dobra flota w walce rżnęła równo.
Dijkmann: Ależ to takie piękne, spójrz, jam jest Gdańszczanin i tyś też jest, my jakoby jedno ciało, a tyle nas różni. To nic jeszcze, jam jest kupiec, a tyś lekarz, tajemnice ciała znasz, tak jak ja tajemnice mórz, ty marynarzy opatrujesz, medykamenty dajesz, ja ich duchem poje swoim. Ileż nas różni.
Heri : A my przyjaciele, dziwnie to Pan chciał.
Dijckman ( Zamyśla się, patrzy w okno, po chwili zabiera słowo. ) : Wyroki Jego, rzecz niepojęta, nawet te księgi Ci nie odpowiedzą.
Heri : Racja przyjacielu, nie wszędzie nasz wzrok sięga i nawet największy Ci mędrzec tego nie powie, co przyszłość niesie, zgubę czy bogactwo, miłość czy nienawiść?
Dijckman : Wspaniale by było tak astrologiem być, wchodzić na dach. W dole ciemność, a tam Gdańsk śpi, a nad Tobą wielka księga otwarta, gdzie zapisane wsze zdarzenia zapisane, i czytasz, i układasz je w horoskopów mosty. Datę śmierci znasz, nieznanego bać się nie trzeba wtedy.
Heri : Ależ jest jeszcze Bóg.
Dijckman ( Przerażony ) : Pisał Dante, ze wróżbitów los stracony. Flota lepsza, bo to serca poświęcenie, sumienie czyste i myśl wzniosła temu przyświeca jasno.
Heri : Dziś i grzechu sięgnąć warto, gdy ciężki świat.
Dijckman ( Zły ) : Czy po to ja tu żyję, by potem cierpieć? Czy warto za taką cenę z życiem igrać? Nie warto, jam chrześcijanin i szatana moce mi nie straszne, bo ja mam w duszy broń, serce czyste, bo zamiast na omastę, to na marynarzy strapionych przeznaczony mój czas. Flota mi w głowie zamiast tych dziewek, co stoją nad Motławą, kupców łowiąc jak dorsze w swe grube sieci. Ja nie jestem żadnym z nich. Jam nie jest ni Becker ni Arkoński ni van der Boer, jam jest Dijckman!
Heri ( Przez śmiech ) : Zaskakiwać to ty człowieka potrafisz, nawet przyjaciel nie odgadnie, co na Twej duszy dnie.
Dijckman ( śmieje się ) : Wspaniale! Tyś jest pierwszy, co mi mówi te słowa, cóż za wspaniałości!
Heri ( Nieco zdziwiony ) : Dziw mię bierze, że się wywyższacie. Mawiacie- chrześcijanin, a czynie bezbożnik. Pycha w was siedzi, widać to po słów konstrukcji w śmiech skrytej, że holenderska w waszych żyłach krew płynie. Pycha i skąpstwo, to cecha wasza jedyna!
Dijckman ( Podnosi głos ) : Sam swe zobacz wady, bo wam w głowie tylko ta Anusia, a żona w domu siedzi, syn ojca potrzebuje, a wy?! A wy?! Wy się zabawiacie! Obłapiałeś ją na Długim Targu! Nikczemnik i karczmarz! Idź tam, gdzie siedzą te Kaszuby, co jagody pod bramą sprzedają!
Heri( Rumieni się. Jest zawstydzony, spuszcza nos na kwintę. ) : Jednak wszyscy wiedzą.
Dijckman : A widzisz! Jak się w karczmie obejmuje, to każdy to widuje!
Heri ( Załamany, wykonuje gest zwątpienia. Odzywa się pełen żalu w głosie. ) : Innym wmawiasz miłostki, szydzisz z uczuć wszelkich, czy ty kochać potrafisz? Masz kogoś? Masz go za nic, nikt przy Tobie nie spala się w ogniu wieczności serca i nie szybuje do gwiazd, Przy Tobie są jak ciche łodzie na morza bezwietrznego falowaniu. Odpycha je Twoja wrażliwość na serca światło, Twój płomień chłodny i nocą płonie jak świeca dogasająca, co się już nie może świtu doczekać, mój to żar, co mi duszę pali! Czy ty masz w sercu uczucia?!
Dijckman ( Zdenerwowany ) : Przyjacielu! Czy ja, zwąc Cię jeszcze przyjacielem, zabijam Twą duszę i nazywam Cię wrogiem?
Nie, tyś mi ciągle przyjaciel. Ja Cię nim zwę.
Miłość? Ona ciągle dojrzewa. To nauka, co jej nie znajdziesz w księgach ! Pływałem, nie było jej, osiadłem, no i nie ma, choć czuję, że jeszcze jest.
Elizabeth kocham, ale nie pragnę. Inge kochałem, ale bez żaru, tylko iskrą. Z Inge to był pocałunek na pożegnanie, gdy mi przyszło na Jawy brzegi płynąć.
Do Elizabeth dojrzewa we mnie to uczucie, kiedyś zapewne się wzniesie, że Az na cały Gdańsk opadnie, a wtedy my razem w progach katedralnych.
Heri : Marzycielu…
Dijkmann ( Chwytając się za głowę ) : Słabo mi, położyć się idę.
Heri : Za dużo nerwów, wina się napijmy, słabość ci przejdzie.
( Dijkmann przynosi wino, piją. )
Dijkmann : Czy masz jakieś wieści o Elizabeth?
Heri : Podobno jeszcze Cię kocha.
Dijkmann ( Zrywa się ) : Dlaczego podobno, nieszczera to miłość czy ona kogoś u boku ma?
Heri : Mówią plotki, że nad Motławą przy księżycu z Martinem Van Merke pocałunki wymieniali, omal nie spadli do wody, gdyby nie pewna starsza pani, co ostrzegła przed potęgą czułości.
Dijkmann ( Wściekły. ) : Jak go znajdę, to i on będzie w Motławie pływać!
( Wychodzi. )
Heri : Czekaj!
Scena 2
( Nad Motławą, wieczór, Martin tuli się do Elizabeth. )
Martin ( Patrząc jej w oczy ) : Nie wiedziałem ,że noc potrafi być tak piękna, że księżyc może spaść na głowy, do Motławy by tak spadł i cały by Gdańsk jaśniał, a my byśmy w tym świetle pluskali się, jak dorsze szwedzkie, co je kupcy zwożą na skrzyniach, w koszykach.
A gdyby tak z Żurawia na księżyc wylecieć w tym zachwycie i zostać tam aż po kres?
Elizabeth : Na księżyc stamtąd daleko, tysiące kilometrów, mógłbyś mi go ściągnąć lepiej i po dachach skacząc, w jego twarz paść jak muchy.
Martin : Ty jesteś mym księżycem, a po co mi tamten, tamtego pieścić nie można, ni całować, czule szeptać, ani mówić: kocham Cię.
Elizabeth : Księżyc jest martwy, ty nie, tamten całować, to trupa bezczeszczenie, oj wolę Cię, ty miesiączku gdański, bo krew w Tobie tętni.
Martin : Na zawsze chcę się Twym blaskiem upoić!
Elizabeth : I ja też!
( Całują się. )
Elizabeth : Czy tak to grzech?
Martin: Ale czego wart!
( Całują się ponownie, gdy wkracza Dijkmann, jest wściekły, oni się odwracają. )
Elizabeth ( Zdziwiona. ) : Arendt?
Dijkmann : A kogoś się spodziewała moja Dafne, przez fauna obrzydłego porwana!
Elizabeth : Jak śmiesz tak zwać Martina! Przecie’ to jest Apollo, lira mu w głowie, a u Ciebie co? Statek, handel, to nic nie warte! Zamiast mnie byli Ci starzy marynarze! Raz zamiast nad Motławą iść w noc księżycową, Toś u tego Heriego się winem zalewał, jak sycerą! Ach, a kto tu mówił o pocałunkach? Tylko w policzek cmok, cmok, nigdy mych ust nie próbowałeś. Kochać wymagałeś, sam nie kochając, nie wolno tak!
Dijkmann : Każdy kocha inaczej, ja mam miłość w sercu, nie w gestach.
Elizabeth : Teraz tak mówisz, niewinne Twe oczka, lecz jaka w nich obłuda!
Dijkmann : W Tobie jest jej więcej.
Martin ( Pewny siebie ) : Nie jest mi dziw, czemu w Tobie nie widziała parnaskiego objawienia, tylko tą smutną twarz, ona uczucie ceni, nie handel i w szpitalu pracę, to nieważne, skoro miłości nie ma.
Dijkmann ( Chcąc się na niego rzucić. ) : Ja bez miłości?! To w Tobie jest kamień, mamić potrafisz, może Ci na imię Mefisto, masz jego twarz, jego wzrok, ja ma w sobie współczucia sens, w sercu mi je Pan wyrył, a tyś na Niego pokazał gwóźdź z sercem krwawiącym i ona w Tobie, co widzi, tylko te oczy zwodnicze.
Martin : A w Tobie co widziała, statek?
Elizabeth : Nic w nim nie było, tylko ten uśpiony wzrok i mądrości w głowie, opowieści znad lądów strzępów, nic nie było, a jego myśli urojeniem!
Dijkmann ( Naprawdę wściekły ) : Widzisz w nim wyższość, bo on całuje mocno, pocałunek to tylko styk ust, warg spotkanie, uczucie jest tutaj. ( Pokazuje na serce. )
Elizabeth : Odejdź lepiej, bo mnie duszność zleje!
Martin : Precz Dijkmanie, nie dostaniesz jej, skoro się serca nie miało dla niej.
Dijkmanna : Idźcie oboje do diabła, bo tam wasze miejsce!
( Odchodzi wściekły. )
Scena 3
( Dijkmann w swoim pokoju., patrzy przez okno. )
Dijkmann ( Załamany, podpiera głowę ręką. ) : Księżyca plemię nad Motławę wychodzi, całują się, karesy sobie ślą uściskiem gestów, to nie dla mnie, miłość jest w sercu, nie w karesach! Serce mówi, co ma robić ciało, lecz dusza mówi, że nie czas, ja nie jestem niewdzięcznikiem, ja kocham, jak Bóg kazał miłować, dyskretnie, powściągliwie, umysłem i sercem, lecz ona się odwróciła, zwątpiła w Boga zamiary, Szatan miał ciekawsze słowa, czynu tu było więcej niż fraz. Och, świat się od Pana odwraca!
( Po chwili milczenia. )
Kobieto, ty jesteś tylko workiem żółci skórą przykryty, jesteś mi niepotrzebna, po cóż ściskać miałbym wołowe pęcherze!
Ona jest moją miłością, jej włosami bezkres, ona tylko w morze odziana, imię jej jedno, Rzeczypospolita, dla mniej będę zawsze gotowy iść nad Motławę, w jej ramionach doznać uniesienia, padać w nie i usypiać pod kocem gwiazd, już wcześniej była tylko światełkiem, by wybuchnąć we mnie, tak, aż się rozpada na iskier pył, zalewa mnie ten deszcz meteorów, Rzeczpospolito, ja Cię kochał będę sercem, dusza i umysłem, będę Twój cały, wezmę z Tobą ślub, zaręczyny były już, wezmę go, gdy tego zapragniesz!
( Słychać jakieś trzaski. )
Kogo to niesie o tej porze?
( Zjawia się mężczyzna około 20-stki w podartym ubraniu, jest zakrwawiony, ledwie dyszy, opiera się o stół. )
Ronaldas ( Ledwie ) : Ratuj, konam!
Dijkmann : Na ranach się nie znam, u mnie tylko flota na umyśle uporządkowana.
Ronaldas : Umieram, już mi blisko do śmierci wrót, widzę kosę, jak się za mną skrada.
Dijkmann : Chętnie bym do przyjaciela, medyka, szedł, lecz on już zasnął, późna to pora, sam spróbuję opatrzyć te rany, raz mi rękę postrzelono w Laponii.
Ronaldas : To pewnie daleka ziemia
Dijkmann : ( opatrując rany ) I to jak daleka, zimą wiecznie skuta kraina. Lud tam nie ujarzmiony, jasne włosów sploty nad ich czołami powiewają, a do obcych jak pies na kaczki.
Patrz ( pokazuje ranę ), to mnie jeden postrzelił, bo żem ponoć jego renifera ubił.
Ronaldas : Lecz w mym sercu większa rana
Dijkmann : Cóż się stało ?
Ronaldas : Miałem przy sobie ją, Josefine, jej miłość we mnie tkwiła, lecz jej ojciec na Litwinów pies, ona mimo jego zakazów kochała, a cóż on zrobił ? Pobił, nas siłą rozdzielił, bydle nie człowiek !
( płacze )
Dijkmann : Też mi życie zabrało miłości kęs, moja luba z innym nad Motławą karesy wymieniała, lecz ja miłość mam już inną
Ronaldas : Jakież jej imię ?
Dijkmann: ( po chwili ) Rzeczypospolita.
Ronaldas ( Siada na łóżku. ) : Rozmawiamy w łacinie, akcent czuję obcy w głosie. Zakochany jesteś w Rzeczypospolitej?
Dijkmann : Ona mi miejsce dała i chleb, dzięki niej trwam tu, gdyby nie ona, byłbym w Delft siedział, rachunki spisując i straty. Jej się odwdzięczam, we flocie jestem.
Ronaldas : Jak i ja.
Dijkmann : Ty też do floty?
Ronaldas : Tak na kapera.
Dijkmann : Ciężka jest dola kaperska, mało dają, wyżyć ciężko.
Ronaldas : Ja z Kłajpedy pochodzę, nad morza brzegami żem wychowan, więc morze mam we krwi, ojciec miał pimkę niewielką, do Rygi nią pływał, kupcem był, choć on Litwin krwi czystej, ja i ja.
Dijkmann : Mmmm, piękna historia.
Ronaldas : A niech pan posłucha skąd on tę pimkę wziął?
Dijckman : Opowiadaj chłopcze.
Ronaldas : Ano, to było gdy się mocarstwa o Inflanty biły, gdzieś tam około Bornholmu się Duńczyk bił ze Szwedem i Szwed Duńczyka pokonał, a on na pimce płynął przed siebie. Już wycieńczony był i umierał, gdy mój ojciec ujrzał go na morzu, otóż to on był rybak morski.
Zmarł Duńczyk, ojciec pimkę wziął, a że my Litwini i wkoło dostatek drzewa, miodu i skór tośmy do Rygi je zwozili i jam z ojcem pływał na pimce rzeczonej. A mię to tak ciągło do morza, żem stwierdził, iż na kapra pójdę. Mawiała mi rodzina, że jam winien się uczyć, bo mię pan Różyński uczył łaciny i czytania, ale jam doszedł do tego, że morze to żywioł wielki i piękny, choć czasem niebezpieczny.
Dijckman : Rację macie, morze to nie zabawa.
Ronaldas ( Uprzejmym, nieco ściszonym głosem ) : Pan taki uprzejmy, czyż to u Was służyć będę na okręcie?
Dijckman ( Zastanawia się przez chwilę ) : Jak Bóg da.
Ronaldas : Da na pewno.
Dijckman : To się módl, wiele to daje.
Ronaldas : Pomoże On mi, pomoże, bom ja dobry chrześcijanin!
Dijckman : Nie warto siebie osądzać, bo potem Cię inni inaczej widzą. Twe oblicze w ten czas inne, twa myśl nie ta sama, choć ty dobry, to złego z Ciebie mogą uczynić.
Ronaldas : Racja. Był jeden taki w Pałandze, co to gadał, że wsze świata księgi zna, aż przyszedł ku niemu astronom i się spytał, czy wie on, co na niebie najjaśniejsze, ten rzekł, ze to Wielki Wóz. W tem się zaśmiał astronom rzecząc: “Panie, przecież to słońce, bo ono światło i życie daje.”
Dijckman : A wiecie co z nim dalej było?
Ronaldas ( Rozkłada ręce ) : Nie wiem, mawiali, że pod Kircholmem zginął.
Dijckman : Mawiał mi kapitan Leonii, galeonu, co do Portugalii po beczki pływał, że to w Amsterdamie pewien człek poczciwy żył, pieniędzy miał w bród. Kupcem był, jakoby ja. Miał sklep tuż naprzeciwko zboru. Pastor kupywał sukna u niego, dla córki, a piękna to panna była, kochała się w synu burmistrzowym, widywano ich często nad kanałem, karesy wymieniali, a ich sylwety były splecione jakoby łabędzie szyje z ciałem w czas spaceru po kanału traktach kupców wodnych, ryb. Kupiec szanował to, bo wiedział, że jego sklep przez to najlepszy się stanie i sam burmistrz pewnie będzie tu towary nabywał. Wtem się wieść rozniosła, iż związała się z Janem od rzeźnika. Popłoch zapanował i się ludzie dziwili, przerażenie ich wzmogło, mało kto, oprócz tych skostniałych, w czarnych pelerynach i z modlitewnikiem, chodziło do zboru. Kupiec wściekły był. Razu pewnego, gdy Jan ulicą szedł, nożem ubił go, nie jak człowieka, ale jak cielę, jak zwierzę zwierzę. A zabił po to, bo złym wieściom ufał. I mnie ojciec mawiał, by samemu osądzać i słowom zasłyszanym nie ufać.
Ronaldas : Prawda.
( Zamyśla się chwilę. )
Rzecz mi, panie, kim ta miłość dawna była?
Dijckman ( Bierze głęboki oddech. Czuje, że to będzie ciężka rozmowa. Stara się patrzeć w okno, zamiast na swojego rozmówcę. ) : Ach, Elizabeth…Elizabeth…Schűller, panna cudna, ma nimfa pradawna, kiedyś mój ogień, a dziś moja zguba… Ona roków ma już dwadzieścia jeden. Dziewczę cudne, ona, ach, już nie istnieje!
( Tuli się do Ronaldas. )
Ronaldas : Nie smuć się, panie, skoro w głowie coś ważniejszego.
Dijckman : Rację macie, Litwini mądry naród.
Ronaldas : Dziękuję, pierwszy raz słyszę te słowy!
Dijckman : Życzliwość popłaca.
( Śmieją się. )
Ronaldas : Tak, alem ja słaby już jest, daj mi dojść do snu.
Dijkmann: Dobranoc.
( Gasi światło, idą spać. )
Scena 4
( Dom Heriego, siedzą przy stole: Heri, jego żona Katarzyna, ich syn Sőren i Stefan, brat Katarzyny. )
Sőren ( Z niepokojem w głowie ) : Ojcze!!
Heri : Cóż masz do powiedzenia?
Sőren : Ponoć Szwedzi idą, Maciej tak rzekł.
Heri ( Przerażony ) : Tak szybko?
Sőren : Będą za miesiąc, mogą na Gdańsk napaść.
Stefan : Cóż ty Sőren mawiasz jak struty, Maciej na umyśle źle ma, czasem ma wizje, gdy winem napojon.
Katarzyna ( Opierając się o Heriego ) : Ależ to Heri przed Szwedem obroni i będę spokojna o los mój, Twój i Sőrena.
Heri ( Ze śmiechem ) : Prędzej Dijkmann to uczyni.
Katarzyna : Arendt?
Heri : Tak, moja droga.
Katarzyna : Cóż on taki bohater się stał?
Heri : Nie wiesz? Do floty wstąpił królewskiej.
Katarzyna : jego dusza taka ulotna, jak on sobie tam radę da?
Heri : On zawsze sobie radę daje, zawsze z sytuacji wychodzi.
Sőren : To i pewnie ze Szwedami pójdzie w zawody?
Stefan : Milcz, plotek od tego Macieja nie powtarzaj mi tu więcej!
Sőren : To prawda.
Stefan : Bo on był pod wina rządami.
Sőren : Nie, trzeźwy był całkiem.
Stefan : Skąd on to słyszał?
Sőren : Od Ahonnena, kupca.
Stefan : Chyba źle rozumiał.
Sőren : Nie, Maciej dobrze zna łacinę i germańską mowę.
Stefan : Jak jest w stanie upojenia pewnie.
Sőren ( Wstaje wściekły. ) : Skoro mi nie wierzycie, nie ma mię tu, a jak się sprawdzą jego słowa, to Gdańsk żegnając z biodrami obwiązanymi chodzić będziecie!
( Wychodzi )
Heri : Wracaj!
Katarzyna ( Zła ) : Dobrze mówił Sőren, przecież my w sranie wojny ciągle, o te Inflanty ciągłe boje, ma chłopiec rację.
Stefan : Targowisko to nie dom, idę stąd, odpustowi ludzie.
( Ironicznie ) Katarzyno, ty też na tym targu sprzedajesz bursztyny?
( Trzaska drzwiami, Heri i Katarzyna też wychodzą po chwili, są bardzo źli. )
Akt II
Scena 1
( Gdańsk, rynek po nim idzie młoda kobieta, strojnie ubrana. )
Josefine ( Patrząc w niebo ) : Panie niebios, co na wysokościach pilnujesz anioły, co lud gdański ochraniają koroną swych skrzydeł, wskaż mi drogę, gdzie mój Ronaldas szedł, a jeśli go masz u siebie, oddaj mi go, postaw go przede Mną! Niech jego niewinność mnie pochłonie, niech jego ramiona swą bielą oczyszczą me winy.
Panie ześlij mi znak z niebios, wskazówkę, co powie - Ronaldas żyw! Ronaldas żyw!
( Zjawia się Dijkmann. )
Dijkmann ( Wściekły ) : Cóż to za histeria?!
Josefine ( histerycznie, rzuca mu się do stóp. ) : Mów, gdzież jest Ronaldas?!
Dijkmann : Jakiż Ronaldas?
Josefine : Mój luby, co ojciec mój go zhańbił, zniszczył, przepędził jak szczura!
Dijkmann : Nie martw się, on u mnie, do zdrowia wraca powoli.
Josefine ( Szczęśliwa ) : On żyje! Ronaldas, Ronaldi, Ronalduś!
( Podskakuje ze szczęścia. )
( Idą do domu, Ronaldas zrywa się. )
Ronaldas : A jednak jesteś!
Josefine : A już żem myślała, że nie żyjesz.
( Padają sobie w ramiona.)
Ronaldas ( Zaskoczony ) : Jakżeś mnie tu znalazła?
Josefine : To Pan mi na drodze postawił tego człowieka. ( Wskazuje na Dijkmann. )
Dijkmann : Nic się nie dzieje z przypadku, przypadki ma jeno gramatyka.
Josefine : Racja.
( Obejmuje Ronaldasa. )
Ronaldas : My Litwini, nim Krzyżak tu przybył, Laimie* ufaliśmy. To pani była naszego losu. Dziś tylko ci, co po puszczy się kryją, otrząsając z nasion siwych włosów powrozy, jej wierzą.
( Josefine ma obłęd w oczach, klęka, żegna się. )
Josefine : W imię Ojca i Syna, przestań!
Ronaldas ( Obejmuje ją. ) : Ja nie wierzę w prawdę pradawną, bo moja rodzina ochrzczona.
Josefine : Czemuż to imię wezwałeś pogańskiej bogini?!
Ronaldas : By o losie coś rzec.
Dijckman : Los ludzki w rękach Bożych dzierżony.
Ronaldas : Ale pamięć o Laimie na mej duszy dnie, choć ja tak, jak wy, chrześcijanin.
Josefine ( Przerażona ) : Przestań Ronaldasie!
Ronaldas : Dla Ciebie wszystko!
( Obejmuje ją. )
Dijckman : Jak pięknie, ze w was taka zgoda.
Ronaldas : A ojciec nas tu nie znajdzie?
Josefine ( Dumna ) : Och nie, ja tu będę mieszkać z Tobą, aż po skończenie świata, aż ten dom Szwedzi zniszczą
Dijkmann ( przerażony ) : Jacy Szwedzi ?
Josefine : Ojciec mawiał mi, że płyną ponoć w kierunku Rzeczypospolitej
Dijkmann : Trzeba się mobilizować, toć to my z nimi w stanie wojny stoimy
Ronaldas : To przez tego króla Zygmunta, cóż to jest ? Zabaweczka, a nie król! Miast, jak świętej pamięci Stefan Batory, świeć Panie nad jego duszą, w walce swe serce poświęcić, on sobie płaszczy swą tylną część ciała, zajada się a biedny Chodkiewicz schorowany poszedł w bój . Bawi się w gierki zwane Wojną o Inflanty albo jeszcze lepiej, bitwa o tron szwedzki - inni przez to cierpieli. A flota ? Nic nie warta, upada
Dijkmann : Ten człowiek ma dziwne manie, stronników wydał na krew
Ronaldas : On serca nie ma
Josefine ( zasłaniając usta ) : To straszne, a szczególnie to było w Linkőping*.
Ileż serca nie można mieć, by kogoś, kogo się podziwia, nabijać na żerdź przed murami miasta, mój ojciec Erika Sparre* znał, razem się kształcili, mimo że Fin Szweda zawsze goni jak jastrząb gołąbka co na dachu przycupnął
( Spogląda w okno )
Dijkmann : To chyba jedyny Szwed którym nie gardzę
Ronaldas : Jest jeszcze Banner i Bielke*.
Dijkmann : Oj o nich zupełnie zapomniałem
( Ronaldas nalewa sobie wina, częstuje nim Dijckman i Josefine. Wznoszą toast za flotę. )
Dijckman : Ronaldasie!
Ronaldas ( Speszony ) : Słucham?
Dijckman : Choć to nie w ratuszu, nic jeszcze pilnego, to ja Cię na Kapera mianuję z własnej woli, będziesz na mym służyć okręcie.
Ronaldas ( Wpada mu w ramiona ) : Dzięki Wam wielkie!
( Ronaldas nie kryje łez. Płaczą razem z Dijckmanem. )
Josefine : Mam pytanie do pana
Dijkmann : Słucham ?
Josefine : Mogę tu noc spędzić bo inaczej ojciec znowu się w awanturę da dziką i mnie jego sztylet dosięgnie
Dijkmann : Skoro tego chcesz, zostań. Lecz z kim spać będziesz?
Josefine : Z Ronaldasem!
Dijkmann : Oj nie, nie zgodzę się, bo do grzechu jeszcze dojdziecie, a to nie jest piękne w oczach Boga!
Josefine : To śpię na podłodze!
Dijkmann : Na to się zgadzam, lecz nocą ani do mię, ani do niego nie przychodź.
Josefine : Tak jest!
Scena 2
( Dom Heriego, Sőren siedzi z matką w jednym pokoju, ona robi na drutach .)
Sőren ( Nieco sennie ) : Matuś!
Katarzyna : cóż się stało synku?
Sőren : Przepraszam za to wczorajsze zajście z całego serca.
Katarzyna : Nie chcę nawet słyszeć o tym Macieju i Ahonnenie, rozumiesz?
Sőren : Ależ to z tymi Szwedami to prawda, jak Boga kocham!
Katarzyna ( Wściekła, rzuca drutami. ) : Niech tego Macieja pomór weźmie, niech go robak zje, niech go…
Sőren : Mamo, a jak Szwed naprawdę przyjdzie?
Katarzyna : To taty kolega pomoże, pan admirał, och wielki pan admirał, co się nieco przed rokiem zaciągnął do floty, a flota to jest majak senny, to jest flota. ( Wskazuje na okno. )
Sőren : Pan Dijkmann to przecież prawy człowiek, on nie może…
( otwierają się drzwi, wchodzi Szczerba, jest zdyszany. )
Katarzyna ( Wyciągając ramiona ) : Ojcze, cóż jest?
Szczerba ( Zdyszany, mówiąc z kaszubskim akcentem ) : Szwedzi idą od morza.
Katarzyna : Niemożliwe!
Szczerba : Córuś szykuj się na najgorsze, mogą i zabić.
Sőren : A nie mówiłem!
Katarzyna ( Przytulając Sőrena. ) : Nie mylił się ten stary, odliczaj dni, a przyjdzie Szwed.
( Płaczą oboje. )
Scena 3
( Gdańska ulica, idzie nią Fin, jest zdenerwowany. )
Fin ( wściekły) : Och, ty, przestrzenio, dlaczego zmuszasz, by tak żyć? Czy można to nazwać życiem, gdy córka ma i Litwin mają się ku sobie? Czy mogłem odwrócić jej wzrok od kapłana Perkuna*? Od jego zaklęć i czarów?
( Spogląda w niebo. )
Boże, dlaczego mnie tak karzesz? Czy ja niedobry chrześcijanin? Zgodnie z Twoimi przykazaniami żyję, Tobie ufam, sierotom i wdowom na chleb daję. A ty mnie z pogaństwem bratasz?
( Po chwili zastanowienia. )
Czy mi na imię Hiob? Czy naprawdę warto fatum strącać ze skały? Nie uniknę go, moje imię nie jest Edyp.
Jestem Hiobem gdańskim, Ahonnen Risto we własnej osobie!
( Zdziera szaty, jest w samej bieliźnie, kładzie się na ziemi i kaja się. )
Panie, otom ja, jak ten robak ziemi goły przed Tobą klęczę, cały jestem Twój, na tej pustyni świata wołam, wszystkie Twe wyroki przyjmuję!
( Całej scenie przyglądają się ukradkiem Ronalda i Josefine, płaczą objęci. )
( Przychodzi Dijkmann.)
Dijkmann ( Zdziwiony ) : Cóż to?
Fin ( histerycznie ) : Moja córka, moja córka, ona z Litwinem, ona z Litwinem.
( Rzuca mu się w ramiona. )
Dijkmann : Spokojnie, SA u mnie.
Fin ( Doznając olśnienia. ) : Chodźmy! ( Ciągnie go za rękę. )
Dijkmann : Skoro pragniesz.
Fin : Błagam!
Dijkmann : To pójdziemy, moim rozkazem jest Twoje życzenie.
( Ida do domu, zastają w nim wtulonych Ronaldasa i Josefine. )
Fin ( Klękając i rozkładając ręce. ) : Boże, Tobie wszystko!
( Pada na ziemię. )
Nawet on będzie mi światłem, gdy to był Twój zamiar.
( Histerycznie. )
Josefine, kocham Cię, mimo, że on u Twego boku. Kocham Cię, bo niekochanie dziecka to łamanie piątego przykazania, to zabijanie siebie i w innych czucia.
( Rzuca się jej w ramiona. )
Nie zabiję Cię, nie wezmę noża, nie wezmę piki, nie wezmę siekiery, bom teraz przejrzał na oczy!
Josefine : Ojcze, wybaczam, Bóg tak chciał widocznie.
Fin : Moja wola Jego zamiarem, co się stało, to się nie odstanie.
( Spogląda na Ronaldasa.)
A ty, błękitnooki, ty masz pamięć w sobie pogańskiej Romuvy*, ty masz w sobie błysk Perkuna, co przeszywa me serce ogniem i duszę w ciele wyzwala, łamiąc jej łańcuchy i topiąc w morzu rachuby czasu, już ma ręka nie sięgnie tutaj, na niwy twego ciała, te rany czas zaleczy, jak mi ciało uleczył błysk Pański.
( Płacze. )
Ronaldas: Wyzwoliła Cię własna histeria, co z okna zerkałem na jej żagiel, bo ona to spowiedź najczystsza, bo człowiek przy niej Bogu jest najbliższy, jego dusza łamie gałęzie egzystencji, nad światami.
Popadł w szał wajdelota*, rozmawiając z Perkunem, jak ja na publicznej tu spowiedzi.
( Całuje go po rękach. )
Dziękuję za wyzwolenie moralne i uprzedzeń odrzucenie.
Fin : Może powiem Ci, zięciu.
Ronaldas ( zawstydzony ) : Jak Pan da.
Dijkmann ( mając łzy w oczach ) : Pan da, lecz najpierw…
( Wchodzi kapitan Storch. )
Fin : Cóż to się stało?
posłaniec ( Zdyszany ) : Szwedzi!
Fin : Szwedzi już tu?
posłaniec : Szwedzi płyną, już są u Wisłoujścia.
( Patrząc na Dijkmann. )
Czas budzić swą duszę panie admirale!
Dijkmann : Wybiła godzina odwetu, moja ukochana woła o pomoc znad obleganej wieży zamku nadmorskiego, na urwisku tchnienia, czas na mnie, czas dla niej czasem świętym, czas dla nie, czasem niezmarnowanym, a wiec wołam : W obronę!
Wszyscy : W obronę, ojczyzna kuleje od szwedzkich pik!
( Wychodzą wszyscy z wyjątkiem Josefine. )
Josefine ( Klęcząc przed krzyżem. ) : Od powietrza, głodu, wojny, zachowaj nas Panie . ( Mówi tak trzy razy. )
Scena 4
( Ratusz miejski, burmistrz miasta siedzi niespokojny, zdenerwowany. Pan Hűller włóczy się wzdłuż Sali, jest podekscytowany. )
Burmistrz ( Łapie się za głowę. ) : Cóż za straszna rzecz, tu Szwedzi idą, Appelman w chorobie, van der Saar nie chce, bo się boi, Dijckmana rada wybrała. Wygrywał wszakże ostatnimi czasy, ale czy teraz sprosta, nic wiecznie trwać nie może!
Hűller ( Podkręcając wąsa ) : Ależ panie, toż to Holender, a oni, och, potęga na morzach! Amsterdam, ósmy cud świata! Znasz to pana De Haana? Och, ten to statek ma szybki! Dijckman nie lepszy, Witte, dobrze, że się zgodził, Storch, eeee, nie, lepszy by był van der Saar.
Burmistrz( Wściekły ) : Ta niemota z syfilisem?! Hűller zwariowaliście?! Czy w was Zły siedzi? Van der Saara chcecie do floty? Piechota morska rzecz ważna, nie tylko admirał statkiem rządzi, kapitan też musi być. Van der Saar, absolutnie, on nic nie osiągnął prócz w karczmach awantur. Rzecz mi, czemuż to on?
Hűller : Panie burmistrzu! Ja go dobrze znam, pieniądze mu pożyczam, on mi towary daje i dzięki temu ma żona wygląda jak królowa angielska, A Storch? Nie znam go dobrze, raz żem go widział, rozmawiał żem z nim, gdy doszliśmy do Hannah sprawy, to mi serce wybuchło i mnie krew obmywała wodospadem spadającym znad głowy aż do stóp koniuszków! Wściekł mnie ten Storch! Nie chcę go widzieć.
Burmistrz ( Zaciekawiony) : Rzecz mi, kim jest ta Hannah i co Ci Storch złego uczynił?
Hűller ( Gniewnym głosem ) : Przez niego siedzę z tą Johanną od van Bleista, a ona czasem pazury pokazuje, śmieją się ze mnie, że ponoć jej nie pilnuję, choć u mnie jak w pałacu ma.
Burmistrz ( ironicznie ) : Widać za słabo ją trzymasz.
Hűller : Słuchaj, ja bym jej nie miał, gdyby nie Storch, to bym był z Hannah!
Burmistrz : To chwała jemu, nie dość, ze waleczny, to i stateczny.
Hűller ( Wściekły ) : Słuchaj, byłem wtedy młody, on roków miał ode mnie sześć więcej, Hannah wiosna szła osiemnasta. Ona to był cud, jasne oblicze, oczu błękit i te kłosy jasne. Prężyła się nad Motławą jak wodna panna. Widziałem ją w myślach jako syrenę, jako królową, jako germańską księżniczkę. Chadzałem do jej domu, ojciec był przychylny. Jam od van der Saara brał dla niej towary, miała wszystko, co kobieta najdroższe mieć może. Niestety musiałeś nadejść Ty, wstrętny maju!
Wchodzę do niej, mam dla niej piękne sukno weneckie, zerkam, a tu gwar, wchodzę, a tu ona z tym obleśnym żebrakiem spod bramy, się obłapuje. Rzekł jej ojciec, że to zaręczyny. Pytam czyje, on na to, że Hannah, pytam, z kim, on mawia, że ze Stochem Janem, ja tu w szał, mam go chęć do morza wrzucić, bić już go chciałem, a Hannah powiada, że ja klejnoty tylko dawać umiem i to za pieniądze pożyczane, i po karczmach się włóczę!
Burmistrz : Rację miała.
Hűller : Jak ten Storch tu przyjdzie, to z muszkietem tu przybędę i go zabiję!
Burmistrz : Hűller, albo się zgodzisz, albo pod pręgierzem skończysz, morderco szlachetnych!
Hűller : A wy byliście zakochani?
Burmistrz : Nieszczęśliwie, więcej razy, niźli wy i tragedii nie robię.
( Ich rozmowę przerywa pukanie do drzwi. )
Burmistrz : Proszę wejść!
( Wchodzi Dijckman, ciężko dyszy. )
Burmistrz : Usiądźcie.
( Dijckman siada obok stojącego Hűllera. )
Dijckman ( sapiąc ) : Przybyłem na wasze wezwanie.
Burmistrz : Wspaniale.
Dijckman : To wasza wola.
Burmistrz : I pańska, skoro przybyliście gotowi Rzeczypospolitej służyć.
Dijckman : Skoro taki obowiązek mam, służąc we flocie, przecie’ nie jestem tam dla zabawy.
Burmistrz : By więcej było takich jak pan.
Dijckman ( Przeciera spoconą twarz. Bierze głęboki oddech. ) : Ach, młodzi to zabawę wolą, ale ja znam jednego ofiarnego. Ronalda, Litwin, bardzo bym go na okręcie chciał.
Burmistrz : Skoro go chcecie powołać, to wasze życzenie jest dla mnie rozkazem.
( Patrzy w stronę Hűllera ) Georg, przynieś mi tu listy wszelkie i spisy!
Hűller : Tak jest!
( Wychodzi. )
Burmistrz ( Szczerze ) : Czy chce pan naprawdę dowodzić flotą? Wiecie, jak przegracie, konsekwencje będą straszne. Artylerią Witte dowodzi, a piechotą Storch. Znacie? Zgadzacie się?
Dijckman : Hmmm… Storch mi nieznany. Witte znam trochę, miły człowiek. Zgadzamy się, skoro to dowódcy wspaniali.
Burmistrz : To dobrze.
( Ścisza głos. )
Dobrze, że Hűller nie słyszy.
Dijckman ( Zdziwiony ) : Dlaczego?
Burmistrz : On Storcha nienawidzi, bo zaślubiony z jego ukochaną.
Dijckman : Och, ileż jam miał e miłości upadków! Ale to mija, gdy czas stracony na chwile dobre przemienisz.
Burmistrz : Żonę macie, narzeczoną?
Dijckman : Tak, walkę we flocie.
Burmistrz : Ciekawe.
( Śmieją się. )
Czy jesteście pewni swego obowiązku?
Dijckman : Skoro tu przybyłem, to tak.
( Wchodzi Hűller z papierami. )
Panie Dijckman, skoro wy świadomi tego, co czynicie, tego, że chcecie walczyć i w razie klęski obarczeni będziecie wygnaniem, proszę was, podpiszcie tę kartkę.
( Dijckman podpisuje papier. )
Nic już nie chcecie zmienić?
Dijckman : Nie.
Burmistrz : Wiecie, że Storch wam podlegają z Witte. Miejcie się na baczność, razem pracujcie, lepiej będzie.
Dijckman : Wiem.
Burmistrz : Coś mówiliście o jakimś Litwinie, czy chcecie go naprawdę do służby?
Dijckman : Tak, bo on mi mawiał, że kaprem chce zostać.
Burmistrz : Jak się zwie?
Dijckman : Ronaldas.
Burmistrz : Tylko?
Dijckman : To prosty człowiek. Sam nie wiem czy nazwisko ma, ale chwała mu za to, że z ludu wyszedł i się pnie.
Burmistrz : tylko takich podziwiać.
( Zapisuje jego imię. )
Dijckman : Wspaniale.
Burmistrz : Jutro w ratuszu się na przysięgę stawiaj w południe, cokolwiek ma nadejść, przybywaj!
Dijckman : Pamiętać będę.
( Wychodzi. )
PRZYSIĘGA
( Ratusz. Sala główna, w niej rada miejska, na środku burmistrz. Wchodzą kolejno: Dijckman, Storch i Witte. Stoją na środku Sali. )
Burmistrz ( Wstaje ) : Panowie! Rada was wybrała jako dowódców. W waszych rękach nasz los. Zatem przysięgi słowa wypowiedzcie.
Dijckman, Storch, Witte :
Przysięgamy na wierność Jego Królewskiej Mości i Rzeczypospolitej, że służyć ofiarnie we flocie będziemy, ku zwycięstwu prowadząc, a w razie klęski karze się poddamy!
( Wychodzą. )
Scena 5
( Don Storcha. Hannah siedzi i wyszywa, spoglądając w okno. )
Hannah : Cóż za życie jest moje! Dzieci mi Pan nie dał, Jan do floty idzie, cóż to jest za życie?! Nic, cień! A ja się tym cieniem snuję wśród ulic i marnieję w świetle księżyca, a mnie świat pożera. Tylko Jan jest mi latarnią. Ciągle przy nim trwam, a on przy mnie nigdy nie gaśnie, cóż się stanie jak nie wróci już? Czy ja tez zgasnę, bez niego i zostanę pająkiem szpetnym? Nie, ja go w sercu będę mieć, na zawsze!
( Wtem wchodzi Hűller. )
Zapraszam w moje progi!
( Zdziwiona. )
Georg?
Hűller ( ironicznie ) : Co? Jana się spodziewałaś? On nie przyjdzie, mapy studiuje.
Hannah : I dobrze, drogę będzie znał.
Hűller : A ja mapę twego serca studiuję.
Hannah ( Zrywa się, jest wściekła. ) : Odejdź, znam Twe zamiary, bo ty zazdrosny jesteś o niego, że jest kimś, a nie jak, ty, pijakiem i mawiają, że macie francuską chorobę.
Hűller ( Wściekły ) : Dorwę tego Jana, to będzie w kawałkach tu leżał i go do Motławy wrzucę!
Hannah ( Przerażona ) : Georg, proszę, przestań, ty masz obłęd w oczach, ty to zrobić możesz, boję się, zatem mówię, odejdź!
Hűller : Nie pójdę, póki go nie zabiję!
Hannah ( Klęczy przed krzyżem, modli się. ) : Zabierz go Panie sprzed mych oczu i niech się Janowi nie stanie nic, niech wraca w spokoju, niech tu spocznie, w mym domu, razem ze mną.
( Płacze. )
Ja kocham tylko Jana na ziemi, a Ciebie kocham w niebie. Ty mi niebo dałeś, on będzie musiał dać ziemię, by nowe wyrosło tu, lepsze i piękniejsze, by kiedyś lepiej mieli Ci, co się narodzić mają i Ci, co już są tu dni kilka i się świata uczą.
Jeśli jeszcze możesz, daj mi szansę, dać życie tym, co zmienią Gdańsk. Niemłoda jestem, trzydziesty mi rok, jesień nadchodzi bez wiosny.
( Hűller jest wzruszony, płacze. )
Hűller : Nie zabiję go, skoro on do Ciebie należy, zostań z nim, szczęśliwa bądź!
Hannah : Odejdź zatem.
Hűller : Odchodzę, każdy swoje życie ma, niech Ci się spełni, co spełnić się ma.
( Odchodzi. Hannah chwilę śpiewa, po chwili przybywa Storch i obejmuje ją. )
Storch ( czule ) : Dobrze jest Hannah, me westchnienie?
Hannah : Hűller był tutaj.
Storch : Chciał coś ten niegodziwiec?
Hannah : Mnie zbawić, lecz poszedł, fałszywy miłości prorok.
Storch : Ja jutro płynę świat zbawiać.
Hannah : Może Gdańsk to będzie wreszcie Amsterdam?
Storch : Możliwe.
( Śmieją się, a po chwili usypiają. )
BITWA
Akt III
Scena 1
( Dwa statki, z lewa statek szwedzki, z prawej statek polski. )
Szwedzki dowódca ( Patrząc przez lunetę ) : O ho ho! Cóż to za widoki? Męczą się biedne, polskie niebożęta, zaraz ich tu kula strąci w morze i się jak kocięta potopią, ha ha ha!
Szwed 1 : Kule!
Szwed 2 : Ładuj!
Szwed 1 : Na lewo!
Szwed 2 : Nie, bo w wodę celujesz!
Szwed 3 : Eee tam, w ten największy, tam ich padnie ze stu w morze!
Kaper 1 : Atak!
Kaper 2 : Noe bój się, bo Szwed aż portkami trzęsie, menda jedna skandynawska!
Kaper : Racja, a takie to młoteczkiem.
Kaper 3 : Ha ha ha ha!
Kaper 1 : Uważaj na niego!
( Świst! )
Kaper 2 : Głupie Szwedy, ha ha ha!
Szwed 1 : Panie admirale, kule lecą!
Szwed 2 : Pan admirał w Sofie Petersson zakochany i o niczym innym nie myśli.
Szwed 3 : Ale…
( Świat! )
Szwed 1 : No i padł Sven, biedaczyna.
Wszyscy Szwedzi : “Wieczny odpoczynek racz mu dać Panie, a światłość wiekuista niechaj mu świeci.”
Szwedzki dowódca : Następna leci!
Szwed 1 : Oj, oj!
Szwed 2 : Polak to jednak potrafi.
Ronaldas : Ładować panowie!
Dijkmann : Ognia!
Szwedzki dowódca : Oj oj oj!
( Pada. )
Dijkmann ( Szczęśliwy ) : Taaaak miało być, będziesz wolna moja pani!
Fin : Ale on się jeszcze rusza, wstał!
Martin : Nie straszny mi Szwed, gdy tu taka załoga.
( Patrzy na Storcha. )
Dowódca Szwedzki: Niech dostaną pocałunek po szwedzku, niech Zygmuś im się pouśmiecha!
Szwed 2 : Ognia!
Storch ( patrząc w niebo ) : Ty, albo mi zginąć, lecz dla Ciebie mogę padać po stokroć!
( Pada. )
Dijkmann ( Pochylając się nad nim. ) : Byłeś wielki, a ja Twe imię wyryję na statku, gdy mi jeszcze zbudują ze złota wspanialszy. A ty będziesz mym słowem i mentorem, bo to ty mnie dałeś na statku łono, jak matka przed lat, wiec powiadam nad Twymi martwymi ustami: Pokój Ci i miłość narodu!
( Wzrusza się. )
( Wszyscy się modlą. )
Kaper 1 : Szwed będzie gromił!
Dijkmann : Ognia!!
Szwedzki dowódca : Pożałujesz!
( Pada ostatecznie. )
Ronaldas : Statek już nasz!
Wszyscy : Vivat Dijkmann!
Kaper 2 : Ależ to ja za lad pociągnąłem.
( Wszyscy się śmieją. )
Scena 2
( Miejsce to samo. )
Dijkmann : Czas nam przejść na statek wroga, szwedzkie załogi jeszcze koczują na jego stepie, pora nam przejść, choć Bałtyku wody nie rozstępują się pod stopami, by zalewać później wrogów istnienia.
( Przechodzą na statek wroga. )
Nasz już jesteś panie statek, od dziś po polsku Cię ochrzcimy.
Ronaldas : I po litewsku!
Martin : Jak, Giedymin?
Ronaldas : Ach, nie nasz się będzie zwał Viktorija.
Szwed 1 : Nie do końca panowie, póki szwedzki naród postawi tu stopę, statek nasz będzie!
Ronaldas : Nie, bo to już Twe chwile ostatnie, żegnaj Szwedzkie, piękny mieliście statek.
Szwed 1 : Ach, jakież komplementa.
Dijkmann : Pocałuje Cię po polsku nożyczek, choć mój holenderski.
( Wyciąga broń, pojedynkują się, Szwed trzyma się burty. )
Szwed 2 ( Stojąc koło Dijkmann ) : Jeszcze ja tu rządzę, choć odszedł pan admirał!
Kaper 1 : A to szuja, jeszcze mówi i to po szwedzku, Andrzeju, trzeba go spotkać z panem dowódcą.
Kaper 3 : Ognia!
( Kula powoduje u Szweda draśnięcie, lecz rani Dijkmann śmiertelnie. )
Dijkmann ( Leżąc ) : Pożałowanie dla waszego narodu, lecz z nią ślub i wesele.
Ronaldas ( Biorąc go za rękę. ) : Panie, jeszcze wytrzymaj, już tamten za burtą, a tego to pan Risto męczy w ładowni.
( Martin przybliża się do Djikmanna zwolna, ale paraliżuje go jakiś strach. )
Martin ( Klęka ) : nie wiem, jak zacząć, tak bardzo się dusza obnaża, że z tej nagości aż ciało się wstydzi. Elizabeth z miłości płonie, me ramiona okalają ją, nie myśl o mnie źle. Bóg Cię stworzył do obrony, Bóg Cię stworzył dla ojczyzny, mię stworzył dla ziemi i Elizabeth wzroku. Kiedyś me serce Cię ubić chciało, lecz dzisiaj ono urosło, było kiedyś pustka martwą, dziś powrotem mi w piersi bije, gdy widzi Cię, bo wiem, że człowieka po czynie się poznaje, a nie po wściekłości. Wściekłość, atrybut Boga, dany nam jako iskra, co się czasem roznieca.
Już wiem, że byłeś wielki, bo Szwed w morzu na Ciebie klnie. Nie mam już strachu, lecz lubość w Tobie, zło odeszło, gdy ty mi wieszczem i zawsze nim będziesz, bo to, co było, już nie żyje.
Dijkmann ( Słaby ) : Przebaczam Ci, choć często winiłeś, lecz ty w mym sercu obudziłeś do ojczyzny miłość, gdy miłość ziemską mi siłą wydarłeś. Dziękuję Ci po stokroć, mój kochany wrogu.
Martin ( Obejmuje go ) : Dowidzenia przyjacielu, będzie mi Ciebie brak.
( Wszyscy są wzruszeni, przychodzą : archanioł Gabriel i marka Djikmanna. )
Archanioł Gabriel : Już czas bohaterze, pojednany już, czas dla Boga czasem wiecznym.
Matka Djikmanna : Witaj synu, duma me serce rozpiera, gdy Twój widok na moim obrazie. Będziemy razem kontemplować filozofów, opowiem Ci, jak było w Delft, gdy wszystko zaczęło się walić.
Dijckman : Matko moja, aleś ty piękna, jak wtedy, gdym roków miał osiem, a ty odeszłaś, jak ja teraz odchodzę, pomyśleć, ze to już na mnie czas.
Matka Dijckmana : Tak, teraz kolej Twa, zaraz idziemy, drzwi do Raju nie otwierają się często.
Dijkmann : Tobie Panie zawsze wierny!
( Odchodzi z nimi. )
Scena 3
( Gdańska katedra, na środku stoją trumny Djikmanna i Storcha, lud powoli zbiera się w Kościele. )
Tłum gdański : Dziękujemy wam za ten ból i poświęcony czas, by wolnym nam dziś przyszło być!
( Śpiewają “Te Deum Laudamus” )
Hűller(Smutny) : Ach, Janie, piękny był twój czyn. Jeśliś gdzieś tam w niebie jesteś, wybacz mi, jak ja Ci wybaczam, Hannah przy Tobie rozkwitła, piękniała, wiosną się stała. Przy mnie by była martwą nocą w blask klejnotów przyodzianą. Widzę ją, jak gaśnie, ale pięknieje, ale się wznosi.
( Zwraca się do Hannah.)
Hannah, też się smucę.
Hannah ( zapłakana ) : Teraz Ci smutno? Ty jednak jeszcze żal masz, widzę, jakie to piękne.
Hűller : Skoro to on Ci szczęście dał, nie ja, to wolna w nim bądź.
Hannah ( Oburzona ) : Jakie szczęście, skoro nie ma go tu?!
Hűller : To ty w niebo nie wierzysz?
Hannah : Wierzę, lecz nie pomaga żadna wiara, gdy przychodzi straszna próba. Wtedy zawodzi myśl.
Hűller : Hannah ma, ty rację zawsze masz, tyś mądra istota, piękna nadal z Ciebie pani, ty z latami piękniejesz.
Hannah : Przestań Georg, Jan nie tylko na słowach przystawał.
Hűller ( Machając ręką ) : Ach, Tobie to tylko w głowie Jan i Jan, a o Georgu, już nie pamiętasz.
Hannah : Co wam w głowie siedzi?! Ciągle was pamiętam, a kto mi kupił tę złotą z bursztynu broszkę? Wy! Kto mi atłasy kupował czerwone? Wy! Tylko miłości dać nie umieliście, biada!
Hűller : Nie każdy potrafi ogień mieć, Storch wartości w sobie miał, ja nie. Wybacz mi, proszę, za moje przewinienia!
Hannah ( ze łzami w oczach. ) : Wybaczam, Janowi hołd oddaj i zachowaj powagę, bo z awanturą stąd nie wyjdziesz.
( Modlą się. )
Kupiec : A cóż to za chwila.
Maciej : Odeszli, żal ich, a taki piękny byłby z nich ogród Zefira.
Szczerba : A cóż to jest ogród Zefira? Kaszubi ino morze znają i łódek kołysanie.
Maciej : Ach, żeglarze potężni, Drake’owi równi, co Armady gromili niezwyciężone.
Kupiec : Tylko oni im równi i Dijkmann i Storch, zasnęli lecz im może lepiej Pan da w niebie.
Szczerba : Albo w piekle!
Kupiec : Milcz, ty kaszubska słomo, boż to oni się dobrze prowadzili, przykazania szanowali, pomagali ubogim.
Szczerba : Albo będą po morzach straszyć załogi.
Maciej : Cicho, ty pogański Swarożycu* w drewnie rżnięty!
Szczerba : Ja chrześcijanin!
Kupiec : Ale pogańskie ma mentalności, modli się pod figurą, a diabła ma za skórą.
Maciej : Chyba bóstwo jakieś!
Szczerba ( Wściekły ) : Jak śmiecie Swarożycem mnie zwać? Ja nie wy, codziennie świątynię odwiedzam, modlę się, a wy, stroicie się jak pawie i kupry napuszacie i w zawo0dy idziecie o jałmużnę. Skarze was Pan, a nie biednego Kaszuba.
Kupiec : O mnie to było?
Szczerba : O was!
Maciej : Nie nazywaj rzeczy po imieniu, bo sam będziesz nazwany!
Szczerba : Ja mawiam to, co mię w domu uczono.
Kupiec : A nie widać po waszych słowach, że was uczono picia, rozpusty i pogaństwa.
Szczerba ( Niezwykle wściekły ) : Przecież wam mówię, ze jam chrześcijanin!
Kupiec : To się módl, jakoby on, a nie przed bałwanami klękaj i pokłonów im nie bij!
Szczerba : Cicho Lutrze!
Maciej : Z ludzi nie drwij, bić się chcesz?
( Szczerba próbuje go uderzyć, Witte stara się ich rozdzielić. )
Witte ( Zmartwiony) : Bez kłótni na dzisiaj panowie, on jeszcze was ogląda z wyżyn największych wysokości, martwię go wasze słowa, sam widziałem Gabriela archanioła, jak z jego duszą do nieba szedł.
Kupiec : Mawiali starożytni, że o zmarłych się źle nie mówi.
Szczerba : Pokój więc Dijkmannowi i Strochowi!
Maciej : Racja i umilknijmy!
Ronaldas ( Do Josefine stojącej obok ) : Jak on będę strzegł ojczyzny, choć moją zwą Litwą, będę na statkach żywo wiódł, jak on chorym pomogę żeglarzom, bo Bóg kocha takich, jak on, co się za Nim w ogień rzucają miłosierdzia i giną jak ćmy.
Josefine : A mnie powiedzą panowie gdańscy, gdy Szwed przyjdzie znowu pod bramy, pani Ronaldsasowa, mężna pani.
Ronaldas : I będziesz już prawie od teraz nią, aż gdy ten ołtarz naszą chlubą i ofiara będzie.
( Zakłada jej na palec pierścionek. )
Josefine ( Oglądając go ) : Skądże go masz, przecież to cudo, nie biżuteria!
Ronalda : Za żołd u Dijkmanna kupion.
Josefine : Wspaniałyś ty jak i on.
( Obejmują się. )
( Przechadza się wokół nich i stojącego obok Fina duch Dijkmanna. )
Ronaldas ( Zdziwiony. ) : Chyba Dijkmanna widzę, czuję jego Gos w mych uszach, narasta, narasta!
Dijkmanna : Szczęście wasze, jak i moje jednością i wy jednością i ja z nią jedność. Ja kochałam i ja z nią ożenion. Ty z Josefine, gdy mej lubej na imię było, wiesz przecież, widziałeś sam, lecz ty o niej też nie zapomnij, Polak, Litwin, jedno ciało.
Ronaldas : Pamiętać będę!
( Kładzie rękę na sercu.. W tle słychać litanię do wszystkich świętych. )
Scena 4
( Dom Heriego, wszyscy siedzą, są bardzo smutni. )
Katarzyna ( Przygnębiona ) : Takie nieszczęście, takie zdarzenie, ten świat straszny jest.
Heri ( wściekły ) : Nawet nie mów mi! Błagam, Katarzyno, daj mi milczeć!
Sőren ( Zaciekawiony ) : Co, ojcze, zły żeś na dziadka? On tak zawsze mawia. Czy pamiętasz pogrzeb babci Anny? Co on mawiał? Jeszcze pijany był tak, że ludzie się do ławek przewracali z powrotem, a zamiast żałoby karczma była!
Heri : Milcz! To nie żartów czas, odejdź lepiej!
Sőren : Ojcze, taki z Ciebie chrześcijanin, a w nic nie wierzycie?!
Heri : Sőren, błagam Cię, żadnych żartów, do dziadka idź i z nim się do Swarożyca módl!
Katarzyna ( Trzymając Heriego za ramię ) : Heri, przestań. Nie łżyj na ojca mego, toż to człowiek prosty, zrozum go, błagam!
Heri ( Pod nosem ) : Świnia.
Stefan ( Zaciekawiony, podnosi głos. ) : Nie wstyd wam tak?!
Heri : Przestańcie wszyscy!
Katarzyna ( Splata ręce na brzuchu ) : Heribercie!
Heri : Słucham Cię?
Katarzyna : Ty tylko we wściekłość wpadasz, a tu się wszystko teraz dobrze dzieje, patrzał, jakie czyste obłoki! Martin von Merke i Elizabeth Schűller, Ronaldas i Josefine Ahonnen, oni już niedługo razem, na zawsze, na drodze miłości. Hannah Storch, dzięki niej, przybędzie pokolenie, co Nowy Gdańsk, jak Nową Jerozolimę stworzy!
Czy ty to widzisz Heribercie?
Heri : Teraz widzę, nic nie stracone, Gdańsk wolny, to i wszystko się znowu odradza.
Katarzyna : A on tam pewnie raduje się, bo to człowiek był szczęśliwy!
Heri ( Obejmuje ją ) : A kto by w to nie wierzył?
( Wszyscy siedzą spokojnie i spożywają posiłek. )
Epilog
( Mieszkanie, Dijkmanna, Ronaldas siedzi przy biurku, na ścianie portret Dijkmanna, Josefine wygląda na szósty, siódmy miesiąc ciąży, siedzi przy łóżku i szydełkuje. )
Ronaldas : Płyniesz po niebie księżyca tchnienie, aż po kres dusze wozisz, Boski powozie, Wielkiego Wozu konkurencie.
( Spogląda na portret Dijkmanna. )
I Ty pewnie tańczysz w tej wielkiej chwale, widząc jak radość wnoszę w Twój dom, jak rysuję na nowo jego plan, jak Mo morzach się kołyszę, a wszystko to przez Ciebie się stało.
Gdy się narodzi, o ten, co w jej łonie poczęty, Twe imię będzie mieć przybrane, gdy los inaczej zapragnie, bo Bóg już się wypłakał nad Twym męstwem, imię jej będzie Aušra, pierwotne brzmienie litewskiej puszczy i męstwa spod Oliwy progów, tak, choć to Wisłoujście, to Oliwą je nazwę, bo tam żem tą ziemię ujrzał pierwej, by teraz tu, u mistrza swego, żyć.
I będą Ci śpiewać, pół Ci opowie, a pół namaluje, a okręty nocą do portu dobijają, jak wtedy, gdy Tobie do niej było spieszno, teraz w Tobie sama czystość, ja na nią pracuję, ośle dźwigając plecy, aż nie będę wielkością nazywany, jak Ty!
( Usypia u boku żony. )
Objaśnienia :
vivere militare est - ( łac. ) Życie jest walką.
Delft - miasto w Fryzji, miejsce narodzin admirała Dijkmanna.
Sparre, Bielke, Banner - nazwiska stronników króla Zygmunta III Wazy w walce o tron szwedzki.
Linkőping - miejsce stracenia niniejszych stronników.
Perkun - Najważniejszy bóg pogańskiej Litwy, odpowiednik greckiego Zeusa.
Romuva - Nazwa najważniejszej świątyni pogańskiej Litwy.
Wajdelota - pogański kapłan na Litwie.
| | |